Jesse w ramach integracji z innymi praktykantami zaproponował mi i nowemu aiesecowcowi w firmie, Jacobowi, wspólny wyjazd do Mui Ne, znanego z pięknych plaż i wydm. Dwa razy nie trzeba mnie namawiać :)
Nie ma jednak lekko, Jacob przyleciał w czwartek, a szef postanowił zgotować mu powitanie w piątek wieczorem. I znów rozbijaliśmy się po rozmaitych barach, ale tym razem wzięłam aparat, hihi, i mam – zdjęcia z Chill Skybar! Chyba wykorzystałam swój limit na ten bar do końca pobytu ;)
W sobote rano bolesna pobudka i o 8 rano łapaliśmy autobus do Mui Ne. Przyznam szczerze, że szczegółów organizacyjnych nie znam, bo niczym nie musiałam się zajmować – tylko oddawać pieniądze organizatorom. Autobus miał miejsca leżące, cale 5 godzin drogi przespałam.
W Mui Ne dołączyliśmy do reszty ekipy – zrobiło się nas już 9 osób. Ma to swoje oczywiste minusy i mniej oczywiste plusy. Np. jedzenie – w Wietnamie przynoszą osobno ryż, osobno danie i do tego miseczki. Wszystkiego jest tyyyle, że przy tej ilości ludzi mogliśmy spróbować połowy menu z restauracji .
Wynajęliśmy motorki ruszyliśmy na poszukiwanie plaży, na której odbywał się triatlon. Tam dołączyliśmy do kolejnej grupy. Po skończonych zawodach było nas już 15-ścioro. Duuużo. Nacieszywszy się plażą i widokami (bo woda była zbyt zimna żeby się nią cieszyć), ruszyliśmy w drogę powrotną. Ledwo ujechaliśmy kilometr, zaczęło kropic. Nic to, myślimy, zaraz przejdzie. Nie przeszło, wszyscy przemokliśmy do suchej nitki. Moim kierowcą była urocza Wietnamka Cao. Jest tak filigranowa, że nijak nie mogłam się za nią schować więc zbierałam wodną chłostę na twarz. Oczywiście nie wzięłam ze sobą żadnych ciuchów na zmianę, bo po co na w zasadzie jeden dzień…
Rozgościliśmy się w uroczym francuskim hotelu (obok same rosyjskie) i zaraz przestało padać. Można było szukać jedzenia. W 15 osób zrobiliśmy najazd na średniej wielkości restauracyjkę, przyprawiając właściciela o konwulsje, bo przecież to nie sezon na turystów. Na jedzenie trzeba było czekać długo, ale była happy hour, więc pocieszaliśmy się drinkami.
Zupełnie już zintegrowani poszliśmy szukać imprezowni. Po drodze przewalały się grupki podpitych Rosjan, ale w barach pustki. Po wycieczce taksówką od baru do baru w końcu stwierdziliśmy, że jeśli wprowadzimy ulepszenia w postaci naszej muzyki do owej restauracyjki w której jedliśmy obiad będzie całkiem swojsko. Właściciel nie miał nic przeciwko. Ivana z Meksyku była DJem – jak dla mnie bomba, hehe :)
Po takiej nocy dla niektórych poranek był ciężki. Jako że ja i Jacob mieliśmy bilety powrotne na 13.30 (bo tylko taka opcja była dostępna przy leżankach), umówiliśmy się że pobudka będzie o 8 rano. Zgadnijcie kto czekał rano w hotelowej restauracji… Oj, naiwna jestem czasem ;) Problem polegał na tym, że ani ja, ani Jacob nie potrafimy jeszcze prowadzić motoru, a żeby cokolwiek zobaczyć w Mui Ne jest on niezbędny. Byliśmy więc uzależnieni od pozostałych. A pozostali chcieli zobaczyć białe wydmy, które były poza naszym zasięgiem czasowym. No cóż, widać było że nie bardzo wiedzą co z tym fantem zrobić, zaproponowałam więc miłosiernie, żebyśmy się rozdzielili i ja z Jacobem i naszymi kierowcami, Cao i Jessim, pojedziemy do czerwonej wydmy, która jest bliżej, a reszta niech jedzie dalej. Oczywiście nikt nie oponował. Wiem, skazałam moich kierowców na mniej ciekawą opcję, ale w końcu mogli wstać o tej godzinie co ja, hehe :)
Przejażdżka motorkiem sama w sobie była super przyjemna. Cao jest świetnym kierowcą, czułam się więc zupełnie pewnie (chociaż zanim ruszyliśmy przyszlo mi do glowy, że mój tyłek nie jest tak duży żeby pokryć przeszczepami nogi i ramiona w razie upadku… ale ani razu nie było nawet blisko). A czerwona wydma jest pomarańczowa! Przy wdrapywaniu towarzyszyly nam dzieci próbujące nas namówić, za odpowiednią opłatą, do zjazdu z wydmy na plastikowej płachcie. Wydmy niby nie są super wysokie, ale się zasapaliśmy. Widok jak zawsze w takich przypadkach wynagradza – w dali widać było setki łodzi rybackich o typowym wietnamskim kształcie.
No i powrót do HCMC… tym razem nie spałam. Oj nie. Cóż za kierowca-wariat nam się trafił. Wyprzedzał na trzeciego, z prawej, z lewej, na skrzyżowaniach, zakrętach, wszędzie gdzie się dalo. A jak się nie dało, to wciskał klakson i też wyprzedzał. Powalił mnie skrót tuż przed wjazdem do HCMC. Nagle skręciliśmy w maleńką uliczkę, która ledwo mogła pomieścić autokar. Dalej uliczka się kończyla, zajechaliśmy do HCMC polną drogą :) Widać facet wiedział co robi.
Wnioski po tej wycieczce są dość oczywiste. Przede wszystkim KONIECZNIE muszę się nauczyć prowadzić motor. Następnie powinnam wrócić do Mui Ne.
p.s. Spisuję te wspomnienia siedząc w uroczej kawiarence, popijając wietnamską kawusię o smaku orzecha włoskiego, a w tle przygrywają… wietnamskie wersje najpopularniejszych amerykańskich przebojów. Ciągiem, bez zmiany podkładu muzycznego, przysięgam!
p.s.2 W przyszłą sobotę pracuję, a potem lecę na caly tydzień na konferencję, następny wpis najwcześniej za dwa tygodnie.
p.s.2 Jestem po ostatecznej przymiarce ao bai – wyglądam jak Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej, co za widok :D zdjęcia wkrótce, stay tuned!