Zawsze mnie zadziwia, jak wytrzymały i wydajny w ekstremalnych sytuacjach potrafi być mój organizm. Ale oczywiście gdy wytrzymały być nie musi, bo nadchodzi pierwszy wolny weekend od paru tygodni, postanawia sobie odpuścić. I tak w weekend weszłam z gorączką, ostrym kaszlem i niekończącym się katarem. Mój ambitny plan zwiedzania musiałam dostosować do swych możliwości. W sobotę rano, po nocy na polopirynie, słaba byłam jak piwo z kija na Starym Rynku. Dzień spędziłam na leżeniu. Plany na wieczór ambitne nie były, integracyjne kręgle ze znajomymi z pracy, więc się wybrałam. Zabawa przednia, miejsce ostatnie.
W niedzielę już tylko kaszlałam, więc co tam, poszłam zwiedzać.
Z współlokatorami zapakowaliśmy się do autobusu. 4000 dongów (VND) za przejazd wrzuca się do plastikowej skrzyneczki; banknoty spadają jakieś 15 cm, kierowca je skwapliwie liczy i oddziera bilecik. Co za technika. 20 minut klimatyzowanym autobusem i byliśmy w centrum (dla porównania, za taksówkę zapłacilibyśmy min.100 000 VND).
Jedynym punktem programu na ten dzień było the War Remnants Museum – Muzeum Pamięci Wojennej. Od różnych osób słyszałam wcześniej, że „muzeum robi duże wrażenie” i jest „smutne”. Przed budynkiem stoją samoloty, helikoptery, czołgi, wozy i działa pancerne, których używali Amerykanie w trakcie wojny. Pokręciliśmy się trochę, zrobiliśmy parę fotek, ale rekordowy upał szybko zagnał nas do wystawy. Najpierw więzienie zbudowane przez Francuzów, ze słynnymi „tiger cages” i gilotyną, która była w użyciu do 1960 roku. Objazdowa, miała tourne po całym kraju niczym cyrk. Do tego zdjęcia więźniów. Serce i żołądek ściskają się jednocześnie.
Parter muzeum poświęcony jest m.in. plakatom propagandowym. To piętro nie ma klimatyzacji, szybciutko więc przeszłam do piętra 1. Tu się zaczyna makabra: Amerykanie udokumentowali wojnę na zdjęciach i po latach udostępnili te zdjęcia muzeum. Część z nich jest bardzo dobrze znana, chociażby naga dziewczynka uciekająca z innymi przed zrzutem napalmu. Inne były chyba zbyt makabryczne żeby pokazać szerszej publiczności. W szczegóły się wdawać nie będę, dodam tylko, że jedna z sal była poświęcona masakrze na wiosce cywili, a inna skutkom zrzutu napalmu i zatrucia środowiska bronią chemiczną. Oglądanie zdeformowanych dzieci to dla mnie za dużo, więc przeszłam od razu do ostatniego piętra, poświęconego fotografom tej wojny.
„Robi wrażenie” i „smutne” to delikatne sformułowania na samopoczucie po wizycie w tym muzeum. Po tej wystawie człowiek zaczyna myśleć, dużo, i nie tylko o tej konkretnej wojnie, ani o wojnach ogólnie, czy o konkretnych narodach, ale o człowieczeństwie i co ono znaczy, i jak wiele, lub jak mało, znaczy dla niektórych.
Oczywiście brakuje obrazu tego, co robiła druga strona, ale za czasów tego rządu z pewnością się nie doczekamy tego uzupełnienia.
p.s. Ostrzegam, że zamieszczam parę makabrycznych zdjęć. Wcale nie tych najbardziej.