Saigon zaczął mi doskwierać swoich hałasem, betonem i spalinami. Pilnie potrzebowałam odmiany, więc pierwszy, i jedyny w lipcu, wolny weekend przeznaczyłam na wyjazd.
Wygodnie dla mnie się złożyło, iż trzech innych praktykantów (Polak i Hindus, moi współlokatorzy, oraz Niemiec) też chciało się wybrać za miasto, na położoną 2 godziny jazdy motorem wyspę małp przy miejscowości Can Gio. Przewodnik i internauci zgodnie twierdzą, iż jest to urocza wycieczka, zwłaszcza na motorze, i zwłaszcza gdy ktoś chce się wyrwać z miasta.
Umówiliśmy się o 12. Niby grupa mała, bo dwa motory raptem, ale jak to bywa z facetami (haha) czekałam godzinę aż się zbiorą. Nie będąc kierowcą postanowiłam nie wtrącać się w organizację, siadłam na tyle motoroweru i w drogę.
Pogoda, jak to w porze deszczowej, nie była zdecydowana czy spalić nas żywcem czy utopić. Wyglądało, że utopić, ale już na pierwszym skrzyżowaniu musiałam zamieniać kurtkę na sweterek. Panowie się pogubili totalnie; 30 minut się błąkaliśmy, żeby wyjechać na drogę prowadzącą do promu. Ale się udało! Patrząc na stado motorowerów (słowo „kolejka” jest nie na miejscu ;) myśleliśmy, że dopiero trzecim promem się zabierzemy. Jednak upychają profesjonalnie, do tego cztery promy maksymalnie dokują w porcie, wszystko idzie więc zadziwiająco sprawnie i szybko.
Na drugim brzegu zaczyna się już autostrada (o wietnamskim standardzie rzecz jasna). I już można było poczuć różnicę: świeże powietrze, bardzo rzadka zabudowa, całe mnóstwo zieleni; o to chodziło!
Przy skrzyżowaniu ze zdjęciami małpek i jakiegoś resortu skręciliśmy w prawo. Po drodze mijaliśmy stawy hodowlane, mnóstwo bambusowych chatynek i gapiących się ludzi. Zatrzymaliśmy się w wiejskiej jadłodajni na obiad, ale straciliśmy apetyt po obejrzeniu wystawionego menu. Z pewnością to mięsko było dobre w smaku, ale jakoś nikt nie chciał ryzykować. Nieliczni goście jadłodajni gapili się na potęgę. Jakoś na migi pukając w punkt na google maps zapytaliśmy o dalsza drogę. I tutaj pierwsza próba dojechania do wyspy małp skończyła się niepowodzeniem. Okazało się, że skręciliśmy nie w tą drogę, a ponieważ zaczęło lać, zrobiło się szaro i późno, spasowaliśmy.
Deszcz siekł niemiłosiernie, autostrada zmieniła się w rzeczkę, ale w końcu dojechaliśmy do promu, i stamtąd już niczym nie niepokojeni – do domu. Ale niedosyt pozostał; postanowiłam dojechać do wyspy małp miejskim autobusem (z braku motoru, oraz z powodu obolałego siedzenia).
W towarzystwie ostałego się jednego praktykanta wyruszyliśmy dnia następnego z rana, bo tym razem to ja sobie organizowałam dzień, a Niemiec był dodatkiem. Na Benh Thanh market wsiedliśmy w autobus nr 20, który dojeżdża pod sam prom. Po drugiej stronie promu załadowaliśmy się w nr 90, który jedzie do parku z małpami. I znów nam szczęścia zabrakło. Na migi pytaliśmy „odźwiernego” autobusu, gdzie mamy wysiąść, żeby zobaczyć małpy. Widać było jakiś znak, ale oddźwierny kiwał głową że nie. No to jedziemy dalej. Wysadził nas przy bulwarze prowadzącym do plaży :)
Nic to, stwierdziłam, w końcu widzę horyzont, mam czyste powietrze i względny spokój, nie licząc gapiących się Wietnamczyków. W nadbrzeżnej restauracji zjedliśmy rewelacyjne owoce morza (20 minut szukali anglojęzycznego menu, które miało ceny z kosmosu; jak już chcieliśmy zrezygnować, opuścili nam cenę o połowę), wypiliśmy piwko na plaży, spacerek, relaks!
Nadszedł czas na małpy. Autobusem powrotnym (90 znowu) podjechaliśmy do owego znaku, który widzieliśmy wcześniej tego dnia. Krótki spacerek wzdłuż malowniczej rzeczki doprowadził nas do bramy wejściowej. Tutaj już witaja turystów małpy. LP, edycja tegoroczna, podaje cenę 30.000 VND. Nie wiem jak to sprawdzali, Wietnamczycy płacą 40.000, zagraniczni turyści (taka jawna dyskryminacja, zupełnie jak w Kolumbii) płacą 60.000. Z bólem, bo to cena dobrego obiadku, wyłożyliśmy kasiorę, poszliśmy dalej. Ledwo doszliśmy do malp, zaczęło padać. Gdy dotarliśmy do krokodyli (idąc po wielce chybotliwych belkach, pod którymi sobie leniuchują gadziszcza), już porządnie lało. Czekaliśmy calutką godzinę, aż się trochę rozpogodzi, w towarzystwie jednej obscenicznej małpy. Małpiszon najpierw wyrwał nam papierki po ciastkach z rąk i wylizał je, następnie bezczelnie sobie drapał się po (gigantycznych) jądrach, żeby na koniec opróżnić pęcherz prosto na ławkę. Po tym stwierdziliśmy, że w sumie małpy już widzieliśmy, a za chwilę i tak zamykają park, więc idziemy. Szybko jeszcze zerknęliśmy na mapę – mimo iż zobaczyliśmy tak mało, to była już polowa parku. Jak doszliśmy do autostrady oczywiście przestało padać. Wypad i tak bardzo udany, bo chodziło głównie o zmianę otoczenia i świeże powietrze.
P.s. Nie wiem czy podkreśliłam to wystarczającą ilość razy – Wietnamczycy się GAPIĄ!
P.s.2 Sezon deszczowy spowalnia mojego bloga ;) Mam przygotowane wpisy, ale brakuje mi zdjęć! Codziennie po pracy pada, więc na razie ciężko będzie. Oby do weekendu ;)
(zauważyłam na innych blogach takie podsumowania i bardzo mi się ten pomysł podoba, a więc:)
PODSUMOWANIE
Aktualny przelicznik 1 USD = 20.910 VND
Autobus nr 20 z Benh Thanh market 4.000; przeprawa promem dla pieszych 1.000, dla motorów 5.500; autobus nr 90 do Can Gio 5.000 (niezależnie od dystansu); paliwo na wycieczkę– jeden bak, czyli 30.000
Obiad na plaży 50.000, piwo od ulicznego sprzedawcy 13.000
Wstęp do parku z małpami 60.000 (dorosły zagraniczny turysta)
Rewelacyjne sezamowe ciasteczko kupione przy promie 6.000
Taką wycieczkę również organizują biura podróży.