Praktykanci z Ameryki są bardzo popularni w naszym biurze, zaludnionym głównie przez młode wietnamskie dziewczyny. Dziewczyny często zapraszają chłopaków na kawę, do kina, wycieczkę, itp., a oni ciągną mnie za sobą, a ja namawiam Carolyn (z Niemiec), która z kolei bierze swojego chłopaka. Tak było i tym razem – wycieczka na wieś!
W nasz roboczy weekend umówiliśmy się o 5.50. Dopiero co kupiłam motorower, a musiałam się przetransportować z miejsca zbiórki do domu koleżanki, gdzie mieliśmy się przepakować w auto. Jakaż nadal naiwna jestem jeśli chodzi o godziny. Czekałam 20 minut aż się ktokolwiek pojawi.Tak tutaj jest, godzinę spotkania traktuje się bardzo luźno.
Jako drużyna vipów dostaliśmy miejsca w aucie razem z Thao, jej mężem i 8 miesięczna córeczką. Reszta podążała za nami na motorowerach.
Zabieram się powoli do wpisu o transporcie, gdyż jest, ehm, specyficzny. Na razie wspomnę tylko, że samochody jeżdżą przeważnie wolniej niż motorowery. Spoglądałam naszemu kierowcy przez ramię co chwilę – ani razu nie pojechaliśmy szybciej niż 70km/h, nawet na autostradzie.
Po jakiś dwóch godzinkach jazdy, gdy wokół było już cudnie zielono i gęsto od krzaczorów, skręciliśmy w czyjąś posiadłość. Okazało się, że wycieczka na wieś to tak naprawdę wizyta u rodziców jednej z koleżanek. Cała rodzina wylała się z domu żeby nas powitać, a my mieliśmy ochotę zapaść się pod ziemię, bo nic ze sobą nie wzięliśmy, co można by im sprezentować.
Szybko przepakowaliśmy się na motorowery, po 3 osoby na jeden, i rodzinka obwiozła nas po swoich plantacjach chom chom. Chom chom, po polsku (oraz po ang.) rambutan, wygląda jak kolczasta kuleczka, ma twardą skorupkę, ale kolce miękkie. W środku jest migdałowata pestka otoczona słodkim miąższem. I o ten miąższ właśnie chodzi. Spacerowalismy przez 2 godziny pośród drzewek, zrywając owoce prosto z krzaka, pyszota.
W poludnie skryliśmy się w domu, bo upal był zbyt dokuczliwy. Posadzono nas w saloniku, a reszta zaczęła przygotowania do lunchu. Patrząc na te przygotowania już widzialam, że będę miała problem ze zjedzeniem posiłku... Nie chodzi o to, że było brudno, czy że na podłodze przygotowane (brudno zresztą nie było), tylko to mięsko... z kośćmi, ścięgnami, skórą, a do tego głowa kurczaka. Queyen czasem chodzi z nami na lunch, więc wie, ze Caro i ja nie przepadamy zą ta formą mięcha, więc specjalnie dla nas (znowu vipy) obrała mięso z kurczaka i zrobiła coś na kształt sałatki. Jakaś złośliwa bestia dorzuciła tam skórę z kurczaka.
Vipów zaproszono do stołu razem z rodziną. Jacoba i Minha (chłopaka Caro) prawie że siłą zaciągnięto do salonu i (już nie siłą) spojono piwem. Zakładałam, że przy niektórych potrawach mogę się nieco skrzywić, więc razem z Caro dołączyłyśmy do reszty ekipy na podłodze salonu do karaoke (na szczęście mieli tylko wietnamskie piosenki;). Nasze menu obejmowało: wspomnianą sałatkę z chili i skórą, gotowaną rybkę, ślimaki, gotowaną wieprzowinę, mnóstwo zieleniny, makaron, wuchtylion sosów oraz hot pot – gar z wywarem w którym na bieżąco gotuje się co potrzeba. Zaczęłam od ślimaka, słusznie rozumując, że jeśli będzie paskudny, to lepiej na pusty żołądek. Był paskudny. Potem już tylko rolowałam sajgonki, obficie popijając colą. Na do widzenia drużyna vipów dostała po siatce świeżutkich rambutanów i guave. Mieliśmy ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o „bambusowy strumień”, który okazał się małym stawem, które w dodatku nie miało ścieżki wokół. Musieliśmy się zadowolić spacerkiem do malowniczego nawiedzonego domu. Rewelacyjna sceneria do zdjęć!
W drodze powrotnej załapaliśmy się na niedzielne popołudniowe korki, które wydłużyły naszą drogę o jakieś 2 godziny. A potem w tych korkach się na motorowerze przedzierałam. Ale, jak już wspomniałam, o transporcie będzie osobno.
PODSUMOWANIE:
Nie wydałam ani tysiąca dongów, bo za wszystko, łącznie ze śniadaniem w kawiarni, zapłacili nasi znajomi; gdy chcieliśmy chociaż za paliwo zwrócić, stanowczo stwierdzili, że to nie leży w ich kulturze.
Natomiast po powrocie sprezentowaliśmy organizatorom niemieckie czekoladki.