Tym razem nie będzie o rybich oczkach i śmierdzących ślimakach serwowanych na podłodze. W niecały tydzień po wizycie na plantacji chom chom miałam okazję zakosztować luksusu Saigonu.
Jednym z projektów moich i pozostałych praktykantów było zorganizowanie wyjazdu weekendowego dla 30 najlepszych pracowników firmy. Wyjazd miał obejmować szkolenie, którego schemat mieliśmy przygotować sami, oraz intensywne życie nocne, które mieliśmy pomóc zorganizować. W szczegóły wdawać się nie będę, bo w końcu jest to blog o podróżach; ograniczę się więc do kulturowo-podróżniczych informacji, a zainteresowanych detalami odsyłam do bloga firmy (również mojego autorstwa, tylko po angielsku): http://insideoutsourcing.wordpress.com/
20-22.07.2012
Miejsce wyjazdu trzymaliśmy w sekrecie do końca. Większość była przekonana, że jedziemy nad morze. Zajechaliśmy rozklekotanym autobusem z ledwo działająca klimatyzacją pod 5 gwiazdkowy hotel Intercontinental Asiana Saigon. Mój pokój wbił mnie w ziemię: dwie przeszklone ściany z rewelacyjnym widokiem, przewygodne łóżko i czyściuteńka, przestronna łazienka w żółtym marmurze i terakocie. Mogłabym tam pomieszkać przez jakiś czas, np. cały mój pobyt w Saigonie. Problem w tym, że moja pensja wystarczyłaby mi na trzy noce :)
Na obiad udaliśmy się do restauracji the Deck, położonej w willowej dzielnicy Saigonu. Do tej pory nie wiedziałam, że w HCMC mają normalne przestronne domy, a nie tylko super wąskie i super wysokie budynki bez grama trawnika. Restauracja jest położona bardzo malowniczo – nad samą rzeką. Obsługa na najwyższym poziomie, tak samo jedzenie.
Wieczór zakończyliśmy w Chill Skybar, o którym już pisałam w jednym z pierwszych postów. Nasi wietnamscy współpracownicy byli absolutnie zachwyceni widokiem. Jeden drink w tym barze kosztuje jakieś 200.000 VND (czyli ok 30 zł), więc mało prawdopodobne, by sami z własnej woli tam kiedyś zawędrowali.
Top trzydziestka miała zapewnione atrakcje od samego rana. Sobota zaczęła się od gimnastyki. Zrobiłam dziesiątki zdjęć roześmianych twarzy, o to chodziło!
Śniadanie w hotelu... rozpływam się na samą myśl! Bufet obejmujący kuchnie całego świata, potrawy na gorąco i na zimno, desery, owoce, świeże soki. Okrążyłam bufet kilka razy, bez żenady, bo żołądek mam przepastny. Ledwo skończyłam jeść, a już się nie mogłam doczekać kolejnego poranka i kolejnego śniadania.
Długo szukaliśmy odpowiedniego miejsca na przeprowadzenie warsztatów, i wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. W centrum miasta, pośród tej chaotycznej zabudowy, stoi sobie bielusieńska francuska willa, w której mieści się Ly Club. Wynajęliśmy całą.
Czas na małą notkę kulturową. Od małego Wietnamczykom wpaja się, że zadawanie pytań jest złe. Rodziców się nie kwestionuje, tak samo nauczycieli w szkole, a zadanie pytanie jest równoznaczne z głupotą. W tak dużej firmie jak TPL prowadzi to do oczywistych problemów, no bo jak ktoś ma dobrze wykonać zadanie, jeśli nigdy nie pyta jak to ma zrobić gdy napotka problem? Zadaniem moich warsztatów było sprowokować Top 30 do zadawania pytań. Pełen sukces; po tych warsztatach na każde pytanie szefa dotyczące weekendu i szkoleń wszyscy zgodnie odpowiadali: trzeba zadawać pytania. Nawet jeśli nie była to poprawna odpowiedź ;)
Luksus luksusem, ale jednak pracowałam w jedna z moich dwóch wolnych sobót w miesiącu. Odpoczynek się więc należał – nad hotelowym basenem rzecz jasna. Położony jest przepięknie, na 3 piętrze z widokiem na katedrę.
I wieczorny gwóźdź programu – MZ Club, o którym także już pisałam. Tutaj poczyniłam ciekawe obserwacje kulturowe. Na początku Wietnamczycy byli bardzo nieśmiali, więc szczodrze wznosiliśmy toasty, a kelnerzy szczodrze dolewali do szklanek jak tylko dotknęły stołu. Efekt końcowy – autobus pełen wymiotujących Wietnamek i Wietnamczyków :P Ale byli przygotowani, bo mieli woreczki ze sobą... I oczywiście ci najspokojniejsi za dnia zrobili największa rozróbę wieczorem.
Druga, bardziej zaskakująca obserwacja – nawet w klubie o takim prestiżu nie wiedzą jak się pije wódkę. Miałam ten przywilej, że mogłam wybrać co będziemy pić. Wybór oczywisty. Kelner przyniósł butelkę i szklanki z lodem. Na migi tłumaczyłam, że chcę kielonek. Udało się, chwytam flaszkę, a ta okazuje się ciepła. To nawet nie była temperatura pokojowa. I znowu tłumaczenie, że ma być zimna. W końcu zaserwowali wódkę jak szampana, w wiaderku z lodem, ale za każdym razem jak tylko wypiłam łyczek, dolewali mi, więc efekt był ten sam – ciepły alkohol.
Rankiem wszyscy jednak zjawili się na ćwiczeniach, chociaż niektórzy całkiem zieloni. Ja sobie odpuściłam i udałam się prosto do bufetu, coby mieć więcej czasu na śniadanie. W niedzielę mieliśmy ostatnie warsztaty w restauracji La Strata. La Strata mieści się na 50 piętrze Bitexco Tower, najwyższego budynku HCMC. Co ciekawe, na 49 piętrze jest taras widokowy, 200.000 VND za wstęp. Za tą cenę, o czym niewielu wie, można sobie coś zjeść w restauracji piętro wyżej. Widok zapiera dech w klacie, zwłaszcza jak sobie pomyślę, że w każdym kierunku mogę jechać 2 godziny i nadal nie będzie świeżego powietrza.
PODSUMOWANIE
Za wszystko zapłaciła firma; inaczej nie bardzo byłoby mnie stać na te atrakcje.
Gdybym miała wybrać zwycięzcę weekendu – zdecydowanie i bez cienia wątpliwości śniadanie w Intercontinental Asiana Saigon; samo śniadanko, bez noclegu – 30$ (jedzenie i picie bez limitów)