Amerykanie mają świetne określenie na to co się dzieje w okresie świątecznym w Saigonie: gong show. Oznacza ono m.in. wydarzenie w którym bierze udział mnóstwo osób i jest ono totalnym chaosem – praktycznie definicja obchodów świąt tutaj.
Na wigilijny wieczór zarezerwowałam stolik dla naszej grupki obcokrajowców w jednej z najlepszych restauracji w HCMC – Ciao Bella. Po absolutnie rewelacyjnej kolacji zrobiliśmy się ospali i leniwi, a ubrania zaczęły niebezpiecznie w szwach pękać. Nie było rady – zarządziłam spacer do parku i relaks, coby uczucie sytości chociaż troszeczkę zmalało. Ledwo wyszliśmy na ulicę – lekki szok – skąd o tej godzinie tyle ludzi na ulicy, i to do tego w poniedziałek wieczorem?? Idąc dalej robiło się coraz gęściej – ludzie opanowali całe ulice, pieszo i na motorach. Wszędzie widać było roześmiane grupy robiące sobie zdjęcia na przepięknie oświetlonych ulicach (Poznań powinien się ze wstydu spalić). Na każdym rogu można było kupić czapeczkę świąteczną oraz śnieg w sprayu, którym zewsząd mnie obsypywano. Wokół katedry zrobiło się niemożliwie gęsto, ale udało nam się przecisnąć do parku, gdzie spotkaliśmy znajomych już nam z naszych licznych weekendowych wycieczek muzykalnych studentów. Od razu zaprosili nas do wspólnego śpiewania. Przejście od parku do domu praktykantów powinno nam zająć jakieś 20 minut, ale po drodze jedna osoba poprosiła nas o zdjęcie... i się zaczęło ^^ Zrobiono sobie z nami przynajmniej kilkadziesiąt zdjęć.
Drugi dzień wyglądał bardzo podobnie. Po świetnym obiedzie w My Place (zdania co do tego czy Ciao Bella czy My Place jest lepsze były podzielone) udaliśmy się pod katedrę. A dalej robiliśmy to samo co miejscowi – szwendanie się po centrum handlowym i robienie sobie mnóstwa zdjęć. Zdecydowanie nie był to klimat świąteczny, ale może nawet lepiej, bo przy tylu radosnych ludziach na ulicy nastrój się zdecydowanie udziela i było trochę lżej bez rodzinki.
I to wszystko w kraju, w którym 8% ludności jest chrześcijanami.
Na Sylwestra zaprosiliśmy znajomych z pracy – przyszło ok. 20 Wietnamek i kilku Wietnamczyków (ze względu na specyfikę naszej pracy 95% osób w biurze to kobiety). Zaserwowaliśmy naszego radosnego drinka – wietnamskie wino z 7up i oranżadą w proszku. Znając nikłe możliwości naszych znajomych uprzedziliśmy, że drink jest bardzo mocny, a tak na wszelki wypadek laliśmy po pół kubeczka. I tak przeceniliśmy naszych znajomych ^^ O 21 pierwsza partia zatoczyła się do domu. Co dziwniejsze, ostatnia partia, tych „bardziej imprezowych”, poszła o 22, i ostali się znowu sami obcokrajowcy. Po krótkiej naradzie poszliśmy nad rzekę obejrzeć fajerwerki. Ruch na drogach był potworny, więc nie udało nam się dojść na czas – północ przywitała nas kawałek od placu nad rzeką, gdzie odbywały się główne uroczystości. Skierowaliśmy się w stronę Le Loi i zobaczyliśmy ogromne tłumy zmierzające w naszą stronę. Przedziwne wrażenie – ledwo po północy wszyscy juz szli do domu! Byliśmy jednymi z nielicznych osób, które szły w przeciwną stronę. Ostatecznie wjechaliśmy na dach hotelu Rex, żeby poprzyglądać się ludziom i trochę porozmyślać.
I to wszystko w kraju, w którym 90% ludności świętuje Tet jako właściwy Nowy Rok.
PODSUMOWANIE
wigilijna kolacja w Ciao Bella: 700.000 VND (drogo, ale kolacja składała się z 5 dań i była absolutnie przepyszna)
świąteczna kolacja w My Place: 400.000 VND (dalej drogo ;)
czapeczka świąteczna na ulicy: 10.000-20.000 VND (w zależności od umiejętności negocjowania ;)