Nasi goście sylwestrowi, dowiedziawszy się, że pojechaliśmy do delty Mekongu na wycieczkę, zaprosili nas w gościnę do domu koleżanki w tym regionie. Dwa razy nie trzeba było nas namawiać. Calusieńką organizacją zajęli się znajomi, bo „zaprosili nas”. Już przy okazji wycieczki na plantacje chom chom pisałam, że zaproszenie jest traktowane bardzo serio, więc nie oponowaliśmy, zwłaszcza panowie. Wiedzieliśmy tylko, że będzie karaoke, plaża i nocleg na podłodze.
Zbiórkę ustaliliśmy na 6.15. Wszyscy zjawili się w miarę punktualnie, łącznie z wynajętym busikiem na 25 osób, zaczęło się dobrze, a miało być jeszcze lepiej. Zapełniliśmy calusieńki busik. Pierwszy przystanek zrobiliśmy na Pho Bo – tradycyjna zupę wietnamską. I tak oto o godzinie 8 rano wcinałam gorącą, tłustą zupę z mięskiem... Po takim śniadanku wszyscy się obudzili i zaproponowali najpopularniejszą rozrywkę Wietnamczyków w każdym wieku – karaoke. Pomyślałam że żartują, no bo kto się bawi w karaoke o 9 rano? A jednak – nawet przygotowali nam śpiewniki, żebyśmy mogli śpiewać z nimi (chociaż była to dla nas nikła pomoc, hihi). Po paru próbach opanowałam pierwszą zwrotkę piosenki dla dzieci Con Heo Dat. Załączam słowa i link jakby ktoś chciał spróbować.
Delta Mekongu słynie ze słodyczy zrobionych z kokosa, banana i innych owoców. W pobliżu My Tho znajdują się dziesiątki sklepów z tymi lokalnymi wyrobami. Oczywiście przystanek był obowiązkowy, zwłaszcza iż w naszym biurze panuje zwyczaj przywożenia drobnych podarków z podróży w postaci przekąsek. Ross wypatrzył wino kokosowe w ofercie, serwowane w kokosie, i przywołując nasza praktykancką maksymę, wszystkiego w życiu raz, namówił mnie na alkohol o 10 rano... Cóż to za paskudztwo było, aż gęsiej skórki dostałam na całym ciele po pierwszym łyku.
Kolejny przystanek – lokalny targ. W planie mieliśmy piknik na plaży, musieliśmy się więc zaopatrzyć w świeżutkie produkty. Widziałam już sporo różnych targów, ale ten był chyba najbardziej „lokalny” jaki do tej pory widziałam. Jako tako nie było centralnego rynku; wszystkie stoiska były przyklejone do domów, tworząc całe korytarze straganów, które w końcu się otwierały na rzeczkę. Przechodząc koło stoiska mięsnego wstrzymałam oddech, nie dość szybko niestety. „Dział” z owocami morza był szczególnie wciągający – większość z ryb była żywa, oprawiana przy nas... nożyczkami! Żywym rybom najpierw obcinano płetwy, potem łeb. Zauważyłam nawet żółwiki.
Jeszcze tylko króciutki przystanek po drodze po bańkę alkoholu (wtedy jeszcze nie wiedziałam dlaczego;) i dojechaliśmy do miejscowości, w której mieszka jeden z naszych kolegów. Jego tata przeprawił nas łódką na drugi brzeg rzeki i stamtąd zaczęliśmy przepiękny spacer poprzez pola arbuzowe. Widać to nie sezon, bo były prawie puste, ale zieleń wokół i wąskie ścieżynki i kanały świetnie ze sobą kontrastowały. W pewnym momencie na horyzoncie zniknęła zieleń, a pojawił się Mekong i plaża. Brunatny piasek i mgła wokół stworzyły tajemniczą atmosferę dla samotnych domów na palach. Zanim się obejrzeliśmy, wszyscy mieszkańcy okolicznych chatek zebrali się wokół nas. Użyczyli nam parasoli i mat, mogliśmy się więc wygodnie rozłożyć i zacząć pichcić. To znaczy koleżanki zaczęły pichcić, bo my jako „zaproszeni” nie mogliśmy pomóc. I znów panowie nie protestowali. Udało mi się dorzucić sos chili do paru potraw i to tyle; wlepiono mi piwo w rękę i kazano siedzieć ^^ Więc tak sobie siedziałam i się przyglądałam, a mój żołądek mi podpowiadał, że będę miała problem ze zjedzeniem tego lunchu. Wszystko zostało umyte w żółciutkiej wodzie przyniesionej przez miejscowych. Stwierdziłam, że skoro wszystko ugotujemy/usmażymy, to będzie ok. Ale już z daleka widziałam, że nóżki z kurczaka są opieczone tylko z wierzchu, to samo z kałamarnicą (taka szkoda!), a wołowinka przypomniała mi zapach z targu. Ostałam się przy małżach. Ugotowane w trawie cytrynowej były przepyszne.
Pogoda przepędziła nas z plaży. Ponownie przemęczyły nas metalowe łączenia drogi z mostami – jak można to aż tak spaparać? Przed każdym mostem busik musiał prawie że się zatrzymać, a cały tył i tak niebezpiecznie podskakiwał. Wieczorem zajechaliśmy od domu A Nguyen. Jej rodzina przywitała nas serdecznie. Rozeszliśmy się po wielkim parterowym domu. Umeblowanie było skromne, ale wypasiony sprzęt do karaoke oczywiście był. W salonie stało zdobione drewniane łoże bez materaca, dwie szafki i stojak z hamakiem. Tyle. W pokoju za salonem kafelkowe łóżko i jedna szafka. Koniec umeblowania. Kuchnia w domu ograniczała się do jednej kuchenki, natomiast kran, paleniska itd. były usytuowane na dworze. Dom z trzech stron otoczony był polami ryżowymi, których bardziej się domyślaliśmy niż widzieliśmy. Dom na standardy wietnamskie nie był biedny – był zdecydowanie bardziej okazały niż te które mijaliśmy po drodze. Wietnamczycy starej daty, jak rodzice A, wydają się być nieprzywiązani do rzeczy materialnych, i tak im wygodnie. Powiem szczerze, że bardzo im zazdroszczę, że potrafią się zadowolić rzeczami tylko zupełnie niezbędnymi plus jedna ekstra – karaoke (no może poza wyrkiem, tego im nie zazdroszczę; łóżko musi być wygodne). Tata A był zachwycony chłopakami i mną i za wszelką cenę starał się zorganizować nam czas. Włączył nam wietnamski film z angielskimi napisami, który okazał się bardzo interesujący (niestety wietnamski tytuł uciekł mi z pamięci..). Co chwilę podrzucał nam kawałki owoców, aż w końcu przyszła pora na baniaczek. Zebrali się koledzy taty A, przynieśli domowej roboty bimber czy wino, śmierdzące z daleka. Do tego paskudztwa dolali alkoholu z baniaczka i oczywiście zaczęli nas częstować. A potem, karty, karaoke, tony komarów, i padliśmy ze zmęczenia.
Con Heo Dat:
http://www.youtube.com/watch?v=jK-Xk2fxqUI
Mẹ mua cho em con heo đất
Mẹ mua cho em con heo đất
í o i ò ....
Ngày hôm nay em vui lắm,
Cầm heo trên tay em ngắm
í ò í o ....
Làm sao cho heo mau lớn,
Làm sao cho heo mau lớn,
í o i ò ....