Zupełnie połamana (jak oni mogą spać na drewnianym wyrze..?) obudziłam się jeszcze przed szóstą. Od rana w domu panował gwar, gdyż zeszło się kuzynostwo A coby popatrzeć na blade twarze. W kuchni polowej już się pichciło śniadanko, a nad polami ryżowymi leniwie wstawał dzień. Podejrzałam, że mama A szykowała banh xeo dla nas wszystkich; ciasto przygotowała w wiadrze. Ponieważ miało to zająć trochę czasu, postanowiłam się przejść po polach ryżowych. Pierwszy raz widziałam pole ryżowe z bliska - kępki ryżu siedziały sobie w wodzie na prostokątnych poletkach, a pomiędzy nimi znajdowały się niewielkie nasypy. Trójka maluchów postanowiła poprowadzić naszą grupkę wokół pól. Bose dzieciaki śmigały po błotnistym nasypie, co chwila robiąc przystanek, żeby Ci mniej obyci z polami ryżowymi mogli ich dogonić. Nie zliczę ile razy stopa mi się omsknęła i wylądowała w błotku. Będąc mniej więcej na środku pola, zaskoczył nas niezbyt mile nastawiony staruszek. Mogłabym przysiąc, że chciał żebyśmy zawrócili, ale maluchy się tylko śmiały i prowadziły dalej. W końcu znaleźliśmy drogę powrotną.
Do śniadania zasiedliśmy na tarasie, na podłodze oczywiście. Znowu pojawili się sąsiedzi od kielicha i zanim zaczęliśmy jeść każdy dostał po łyku paskudztwa. No iw końcu nadeszła pora – domowej roboty banx xeo, pieczona kaczka oraz gotowana ryba w sosie z orzeszkami ziemnymi, a do tego stosy świeżej zieleniny do zawijania sajgonek. Objadłam się także ledwo mogłam się ruszyć. Ale ruszyć się trzeba było, bo nam gospodarze zorganizowali wycieczkę łodziami po rzece.
Popłynęliśmy na farmę arbuzów. Pierwszy raz w życiu widziałam żółte arbuzy – są nieco mniej słodkie niż czerwone, ale równie soczyste. Znowu wzbudziliśmy sensację w okolicy i z okolicznych domków, normalnie schowani przed słońcem, wylegli pracownicy poletka coby się poprzyglądać.
Ostatnim punktem programu była kąpiel w rzece. No niby wszytkiego raz, ale stwierdziłam że nie ma takiej siły która spowodowałaby żebym zanurzyła się w tym mule z własnej woli. Amerykanie – to co innego, pobiegli z uśmiechem na twarzy. Uśmiechy zelżały gdy tylko stopy dotknęły gruntu. Jak to określili: jakby się chodziło po kupie. No cóż, tak patrząc na wioseczki które mijaliśmy na łódce – zapewne trafili z diagnoza.
W domu A czekało na nas już drugie śniadanko – resztki ze śniadania oraz owoce i, ajajaj, winko... I tym razem nie dało rady, tata A i jego znajomi zdybali nas i nie chcieli puścić. Piliśmy na szczęście zwyczajem wietnamskim: najpierw wskazuje się z kim się napije, następnie wychyla się pół kielonka, a drugie pół przekazuje wskazanej osobie. Winko zagryzałam przepyszną papają, ale w pewnym momencie winko się skończyło, i przyszedł czas na NALEWKĘ. W wielgachnym słoju, w czarnej gęstej cieczy pływały kawałki czegoś, wolałam nie dochodzić czego. Panowie czerpali alkohol ze słoja jak z sadzawki i podawali. Nastrój zrobił się weselszy, i jeden z gości zaczął podśpiewywać folkowe pieśni, a potem już pełną parą wył, a znajomi wtórowali. Całkiem interesujące doświadczenie; zarejestrowałam na filmiku dla żądnych przygód ;)
Ciężko było nam się pożegnać z przesympatyczną rodzinką A. Zrobiliśmy sobie z tuzin zdjęć, a rodzice kazali nam obiecać, że wrócimy. W sumie to chętnie.
Po drodze zatrzymaliśmy się w My Tho na farmie węży. Właściwie to takie malutkie zoo z przewagą gadów. Sala pytonów robi wrażenie – niektóre z nich wyglądały jakby dopiero co obiad zjadły. Można było sobie nawet za drobna opłatą potrzymać pytusia; suchutki i przyjemny w dotyku, ale zapach taki sobie... No i jak zaczął mi się owijać wokół biodra to mi się nieswojo zrobiło.
Porównując obie wycieczki do delty Mekongu – no cóż, żadne biuro turystyczne nie da takiego wglądu w kulturę i zwyczaje!
Już parę dni po wycieczce koleżanka mi powiedziała, że byliśmy pierwszymi obcokrajowcami w jej wiosce ^^
PODSUMOWANIE
Wszyscy złożyliśmy się po 500.000 VND na tą wycieczkę, wliczone było wszystko, także żadnych dodatkowych kosztów nie było
Z cen bardziej szczegółowych wiem tylko, że wynajem busika na 2 dni to 5mln VND