Wyczytalam, że w Wietnamie w Da Lat można uprawiać white water rafting – spływ na pontonie rwącą rzeką. Zakochałam się w tym sporcie w Peru, więc nie mogłam się doczekać!
Tradycyjnie rzuciłam haslo – jadę, i mi się zebrała piątka towarzyszy. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do podróży w dużych grupach i dostrzegać coraz więcej plusów.
Ale zaczęło się źle. Do końca nie wiedzieliśmy, czy nawiedzony szef da nam wolne (ostatnim razem jak wszyscy razem wzięliśmy 3 godziny wolnego dostał furii...).
Ale się udało! W czwartek dostaliśmy zgodę i od razu po pracy ruszyliśmy kupić bilet na piątek wieczór. Do Da Lat jedzie się ok.7 godzin, więc chcieliśmy autobus nocny, żeby w mieście wylądować raniutko. Wyszukaliśmy adres biura przewoźnika Phuong Trang. Pod podanym w internecie adresem powiedziano nam, że tu tylko paczki, i mamy iść pod inny numer na tej samej ulicy. Tam nam powiedziano, że tu sprzedają bilety tylko na dzień dzisiejszy, i odesłali nas pod jeszcze inny numer, na tej samej ulicy. A tam się okazało, że we wszystkich autobusach jest tylko jedno miejsce wolne. Szybko zadzwoniliśmy do koleżanki Wietnamki, której udało się zarezerwować bilety u konkurencji (Thanh Buoi) na 3 rano, uff.
Calutką drogę przespałam, obudziłam się już na miejscu. Da Lat jest położone w górach i niegdyś było francuskim kurortem. Po wyjściu z autobusu od razu odczuło się rześkość powietrza (w Saigonie wiaterek nigdy nie przynosi wytchnienia.. raczej zapachy;).
Pierwszy hostel który odwiedziliśmy jest polecany przez Lonely Planet – czysty i tani, i taki też był, ale jak dla nas trochę zbyt daleko od centrum. Przedsiębiorczy właściciel zapłacił za naszą taksówkę do jego drugiego hoteliku, blisko centrum, o dużo lepszym standardzie, ale nadal przystępnych cenach.
Pierwszy dzień miał być luźny, ale i tak udało nam się sporo zobaczyć. Kolejka linową wjechaliśmy na szczyt góry, na której się mieści całkiem sympatyczna świątynia. Kolejka sama w sobie wzbudziła nasze rozbawienie: pojemność 6 osób lub 300 kg, hihi. Koledzy musieli się podzielić, bo w cztery osoby przekraczali limit.
Od świątyni spacerkiem poszliśmy nad Tuyen Lam lake (rajskie jezioro). Nie wiem czy takie rajskie – sztucznie stworzone przez tamę, z nieco brunatna wodą, za to przyjemnym widokiem na góry. I tam sobie siedliśmy i siedzieliśmy napawając się przestrzenią i świeżym powietrzem (po paru miesiącach w Saigonie zaczyna mi mocno brakować takich „drobiazgów” jak przestrzeń).
Jednym z bardziej interesujących atrakcji Da Lat jest Crazy House, dom rodem z Alicji w krainie czarów. Dom się ciągnie w każdą stronę, a dziesiątki mostków i tunelików aż zapraszają do odkrywania. Przechodząc po kolejnych wąziutkich mostkach doszliśmy do części, która nadal jest w budowie, z owymi mikro mostkami jeszcze bez poręczy i tysiącami drutów zbrojeniowych wokół. W żadnym europejskim kraju by to nie przeszło – niezabezpieczony teren budowy na który można sobie bez przeszkód wejść. Ale to Wietnam.
W Da Lat spodobała mi się szczególnie z jedna rzecz – w weekendy centrum zamyka się dla pojazdów i zamienia w wielki deptak. Na ulicy rozpoczyna się nocny targ, wszędzie sprzedają jedzenie, truskawki, karczochy i brokuły. Jedzenie wyglądało nadzwyczaj apetycznie, bez uprzedzeń zabraliśmy się za próbowanie. Grillowany słodki ziemniak i zimne piwo – rewelacja! Do tego sezamowe smażone na głębokim tłuszczu pączkopodobne ciastka, popcorn z cukrem i gęste mleko o smaku orzeszków ziemnych. Myślę, że to było najlepsze uliczne jedzenie jakiego skosztowałam w Wietnamie do tej pory. Być może ze względu na temperaturę – jest dużo chłodniej, więc jedzonko jest świeższe.
PODSUMOWNIE
Bilet na autobus nocny z miejscami leżącymi 210.000 VND (w jedna stronę)
Pokój dwuosobowy w hotelu Phuong Hanh: 15$
Grillowany słodki ziemniak: 10.000 VND
Właściwie to większość przekąsek z ulicy kosztuje 10.000 VND (ok. 1,60 zł)