Pierwszego dnia po przekroczeniu progu hotelu zobaczyliśmy zdjęcia wodospadu Pangour. Nie widniał on na naszej liście, ale zdjęcia nas urzekły, więc wykupiliśmy wycieczkę na poniedziałek. Bardzo komfortowo, bo cały 7-osobowy samochód był tylko dla ans, mogliśmy więc dowolnie modyfikować trasę wycieczki.
Wodospad leży jakieś 40km od samego Da Lat i jedzie się malowniczą drogę pośród pól kawowych, po drodze przeganiając stada krów z jezdni. Krętą drogą zeszliśmy ze zbocza wzgórza, i dalej przeskakując z kamienia na kamień i wąziutkich kładkach wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Wodospad szumiał z daleka, dając nam dobre wyobrażenie o swoich rozmiarach. Ostatni zakręt i... wow! Przepięknie!
Poniedziałek rano był strzałem w dziesiątkę – nad wodospadem nie było absolutnie nikogo, tylko nasza szóstka. Przez dwie godziny mieliśmy cały teren tylko dla siebie. Skakaliśmy po głazach, wspięliśmy się na sam wodospad, tylko się nie wykąpaliśmy, bo nasz kierowca powiedział że woda jest toksyczna – zawiera chemikalia z okolicznych pól.
Wspinając się z powrotem na wzgórze postanowiłam zobaczyć jak wielkie są pająki które utkały pajęczynowe tunele na zboczu. Stwierdziłam że mrówek mi (aż tak bardzo) nie żal, więc złapałam jedną i wrzuciłam na pajęczynę. Całkiem pokaźny pająk momentalnie wyskoczył z tunelu, popatrzył na mrówkę.. i się schował. A mrówka jak gdyby nigdy nic przespacerowała się (no dobra, z lekkim trudem) po pajęczynie i poszła dalej. (uff, sumienie czyste;)
Jadąc z powrotem w kierunku Da Lat, na przedgórzu, zrobiliśmy przystanek w kurzej wiosce. Wioska ta jest zamieszkana przez mniejszość etniczną, która została wysiedlona z Da Lat gdy pojawili się tam Francuzi. Obecnie jest ich tylko 600; mają swój język, charakterystyczną architekturę oraz zwyczaje. Dwie brwi powędrowały nam w górę, gdy lokalna sprzedawczyni powiedziała że kupiła swojego męża za byka i kilkanaście kur... A do tego musi mu gotować, wychowywać dzieci, sprzątać, itd. A mąż? Siedzi sobie i odpoczywa ^^
Wytargowaliśmy lunch gratis, ze względu na dużą grupę. Kierowca zabrał nas do lokalnej ryżowni. Zerknęliśmy na wystawione jedzonko – eee... Na szczęście mieli Pho. Wszyscy zgodnie zamówiliśmy zupę, a potem zgodnie wyciągaliśmy z niej płaty tłuszczu (załączam na zdjęciu). Nasz kierowca, lekko rozbawiony, powiedział, że dla Wietnamczyków to przysmak.
Dalszą część wycieczki postanowiliśmy zmodyfikować, jako że wodospady które były w planie widzieliśmy dzień wcześniej, z bardzo bliska. Odwiedziliśmy stary dworzec kolejowy, gdzie 3 pary miały swoją ślubną sesję zdjęciową; park kwiatów – chyba najbardziej kiczowaty park jaki w życiu widziałam, z kwiatami i roślinkami przyciętymi w sarenki, serduszka, z fontanną na każdym rogu. I całkiem przypadkowo – rajskie jezioro jeszcze raz – wszyscy mieliśmy ze sobą kostiumy kąpielowe żeby popływać przy wodospadzie, więc chcieliśmy zrobić z nich użytek. Kierowca powiedział, że zawiezie nas do jedynego miejsca w okolicy gdzie można popływać – voila, paradise lake po raz drugi. Jakoś nikt nie miał ochoty pływać w tej wodzie.
I kolacja – kierowca się zrehabilitował polecając nam rewelacyjną lokalną restaurację ze ślimakami i grillem. Zamówiliśmy nadziewane ślimaki, wołowinkę, kałamarnicę, warzywa oraz domowej roboty wino bananowe. Śmiało mogę stwierdził, że wołowinka była najlepszą jaką w życiu jadłam – cieniuteńko pokrojona, marynowana w sosie o sekretnej recepturze (zapytaliśmy o składniki, powiedzieli: sekret), o lekkim posmaku imbiru. Wino bananowe przyszło gorące i całkiem okropne, cała reszta – pyszności!
PODSUMOWANIE
wycieczka: 420.000 VND (6 osób)
Grill w 333: 120.000 VND na osobę (restauracja na piętrze, wchodzi się po zewnętrznych schodach – na tej samej ulicy są 3 restauracje o tej samej nazwie)