Po trudach i niewygodach podróży postanowiłam zaczepić się na dłużej w zaciszu przyrody. 8 km od parku narodowego Phong Nha Ke-Bang, w wiosce Cu Nam, znajduje się sielskie Phong Nha Farmstay. Zaciszne i klimatyczne miejsce, idealne dla tych podróżników, którzy lubią przyrodę i niekonwencjonalne zwiedzanie.
Po odnalezieniu myszy w przedziale spałam baaardzo źle, budząc się co pół godziny, żeby w końcu wstać o 5 i wypatrywać swojej stacji. Mimo iż do Phong Nha Farmstay dojechałam zupełnie raniutko, bo o 7, ten dzień spisałam na "straty" – czyli relaks w ogrodzie i czytanie książki. Po upalnym ranku popołudnie zaskoczyło gwałtowną burzą, z grzmotami tak głośnymi, że co jakiś czas się wzdrygałam. Z piętra hotelu pięknie było widać ten żywioł.
Phong Nha Ke-Bang skrywa jedne z najpiękniejszych jaskiń świata, na czele z nowo odkrytą, bo zaledwie w 2011, Son Doong, największą jaskinią świata. Son Doong nadal jest badana, i wstęp za ponoć horrendalne kwoty będzie możliwy dopiero w 2014. Z odwiedzeniem Phong Nha, jednej z najdłuższych jaskiń na świecie, oraz Paradise Cave, nie ma żadnych problemów.
Z farmstay do parku narodowego można się wybrać na rowerze, jadąc przez malownicze wioseczki. Ja się wybrałam z wycieczką organizowaną przez farmstay, nie ze względu na lenistwo, ale opcje, które dla zwiedzających w pojedynkę są niedostępne, i które to uczyniły dla mnie ten park narodowym absolutnym numerem jedne w Wietnamie.
Pedałując na zmianę przez pola orzeszków ziemnych, kukurydzy i chili i maleńkie wioseczki dojechałam do Son Trach. Tam przesiedliśmy się na łódkę, i pośród przepięknej scenerii nasza przewodniczka zaczęła opowiadać o skomplikowanej historii terenu, od okupacji chińskiej, poprzez kolonizację francuską, wojnę amerykańską, po najnowsze ekscesy ze strony Chin. Opowiadała bardzo wciągająco, przejrzyście i szczegółowo, co pozwoliło mi uporządkować pewne informacje w czasie i przestrzeni, aczkolwiek nie będę tutaj przytaczać tych konfliktów, żeby nie przynudzać. Co mnie nadzwyczaj zdziwiło, to że zamiast typowych "o, a tutaj jest prosiaczek w skale, a ta wygląda jak lew", w końcu usłyszałam o geologii tego regionu. Góry te są zbudowane z wapienia, i wchodzą w skład tego samego łańcucha co Halong Bay, Tam Coc, oraz skały wapienne w Tajlandii. Setki tysięcy lat temu podziemne rzeki wypłukały w wapieniu jaskinie, zawsze pod kątem 20 stopni, nie mniej i nie więcej (jak się potem przyglądałam to faktycznie, każda z odwiedzonych przez mnie jaskiń ma ślady na ścianach pod tym samym kątem). Dodatkowo wypłukany wapń nadaje wodzie niesamowity zielono-niebieskawy kolor, dodając uroku całemu regionowi.
Zatrzymaliśmy się przy Dark Cave, gdzie żywej duszy nie było. Dostaliśmy kamizelki ratunkowe i mogliśmy popływać w wodzie. Dla mnie temperatura wody była nieco zaporowa, zbierałam więc siły na... przepłynięcie jaskini! Dostaliśmy latarki na głowę, zeszliśmy ze szlaku i wąziutkimi przejściami przeszliśmy do małego jeziorka. Wrażenie było dość upiorne – dziwnie ciemno i cicho, a tu nagle trzeba się zanurzyć w wodzie. Żartowaliśmy sobie, że to idealna pierwsza scena do horroru. Jeziorko zwężało się aż płynęliśmy tunelem, który na końcu się rozszeżył. Tam zrobiliśmy postój na wykład o czarnym i białym wapieniu (czarny wypłukuje się tworząc ostre krawędzie, dlatego dalsza część jaskini jest niedostępna bez specjalistycznego sprzętu). W drodze powrotnej wyłączyliśmy latarki – trudno mi opisać te wrażenia, lekki niepokój i równoczesna euforia :D
Przy strażnicy parku zjedliśmy lunch i na łódce udaliśmy się do Phong Nha Cave. Ta jaskinia zajmuje specjalne miejsce w historii Wietnamu. Ślady ludzkiej bytności w jaskini sięgają czasów Champa, a w trakcie wojny amerykańskiej w jaskini chowano most łączący dwa odcinki drogi zwycięstwa (Victory Road). Gdy Amerykanie w końcu odkryli ta kryjówkę, zaczęli ostry ostrzał, mając nadzieję na zawalenie wejścia do jaskini – do dzisiaj widać odpryski po pociskach. Za niepozornym wejściem do jaskini rozciągają się dwie potężne sale i wodny korytarz. Z 55 kilometrów Phong Nha zwiedza się tylko pierwszy kilometr. Sale są potężne, z licznymi stalagmitami i stalaktytami, po prostu piękne! Zaniemówiliśmy z wrażenia, ale jako że jaskinia ta jest niesamowicie popularna wśród wietnamskich turystów; w środku minęliśmy się z kilkoma głośnymi grupkami (dlaczego muszą wszędzie używać głośników i mikrofonów??).
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o malutką kawiarenkę przy domu odkrywcy Paradasie i Son Doong. Akurat był na ekspedycji wraz z ekipą filmową w Son Doong. Plotka głosi, że jaskinia ma być oddana w prywatne ręce, wprowadzony zostanie limit odwiedzających, a bilety będą oscylować wokół 1000$. Zobaczymy!
Wyrwałam się trochę do przoduna rowerze, jadąc sobie z wielkim bananem na twarzy, odkrzyzkując wesoło "hello" do dzieciaków, a nawet co jakiś czas zatrzymując się żeby przybić "piątkę". I nikt mi nic nie chciał sprzedać! Boskoooo! :D