*Drodzy Poznaniacy, tylko mi tu nie czytać /wieczne/, bo mało mają ze sobą wspólnego ;)
04.06.
Z Saigonu wylecieliśmy o 5 rano, w Chicago byliśmy o 13. Zaginanie czasoprzestrzeni to fakt:) I zmora podróżujących, zwana jako jet lag.
Zarejestrowaliśmy się na targi (IRCE – Internet Retailers Conference and Exhibition), dostaliśmy przepustki i reszta dnia – wolna! Szef zabrał nas nma słynne w Stanach Polish dogs – amerykański hot dog ulepszony przez Polonię; grillowana kiełbacha i wuchta cebuli na wierzchu, wszystko tak tłuste, że bułka była aż mokra.
Z pełnym brzuszkiem można się było w końcu przyjrzeć centrum. Po Saigonie to zdecydowany szok – czyściutko, cicho, żadnych budek na ulicach, chodniki przestronne i równiutkie,a do tego mnóstwo zieleni. W połączeniu z jeziorem Michigan i gąszczem drapaczy chmur muszę przyznać że Chicago zrobiło na mnie duże wrażenie.
Zawczasu sprawdziliśmy pogodę – lato, super! Ale nikt z nas nie wziął poprawki na wiatr. Było nam tak zimno, że musieliśmy się zmyć szybciutko do hotelu. Zimnego klimatyzowanego hotelu. W połączeniu z jet lagiem na efekty nie trzeba było długo czekać – cała nasza trójka się przeziębiła.
05.06.
Sniadanie w Hotelu było epickie (codziennie zresztą). Zainstalowaliśmy nasze stanowisko i poszliśmy zjeść sławną Chicagowską nadziewaną pizzę (Chicago deep dish pizza). Po namyśle, jednak wietrzne i wieczne miasto maja ze sobą coś wspólnego – rewelacyjną pizzę! Grube kruche ciasto tego specjału r wypełnione jest roztopioną mozarellą i ponoć tylko w Chicago tak się zapieka. Pycha!
Panowie spasowali po takim lunchu ja z Miriam ruszyłyśmy na spacer. Przeszłyśmy się leniwie wzdłuż Michigan Avenue, popatrzyłyśmy na rzekę, pospacerowałyśmy po parku, doszłyśmy do muzeum sztuki i niestety trzeba było się zmywać. A akurat wystawę Roya Lichtensteina mieli.
Wieczorem szef zabrał nas na kolejny obowiązkowy kulinarny punkt programu – Chop House, najlepsza restauracja w całych Stanach serwująca steki (wg rankingu z 2009). Nie jestem fanem niedopieczonego mięska bez zieleniny, ale szef stwierdził że zamówienie dobrze wysmażonego w tej knajpie to obciach. Tak więc dostałam gigantyczny kawał mięcha i kawałek smażonej cebulki, od Miriam zgarnęłam trochę kukurydzy żeby lepiej przeszło. W końcu zjadłam prawie całego… rewelacyjny był :)
06/07.06
Te dni upłynęły nam na męczarniach na wystawie. Przeziębienie, jet lag, bezsenność i wykończenie po 10 godzinach stania i gadania z obcymi skutecznie zniechęciły nas do dalszego odkrywania miasta.
WRAŻENIA
Wszystkie stereotypy w Chicago potwierdzone:
Wielkie auta, wielcy ludzie
Na lotnisku obsługa traktuje obcokrajowców jak potencjalnych nielegalnych imigrantów
Poza lotniskiem ludzie są przesympatyczni
W każdej knajpie wołają o dowód ukończenia 21lat
Jedzenie jest obrzydliwie tłuste
Dodatkowo coś, o czym nie wiedziałam:
Napiwek dolicza się zawsze – ok.15-20 %
Ceny podane w sklepach i knajpach nie zawierają podatku, doliczają go przy kasie