Przy okazji Mui Ne już trochę zrzędziłam, że nie przepadam za podróżowaniem w dużych grupach. Zupełnie nie wiem jakim cudem uzbierała mi się grupa 10 osób na weekendowy wypad na wyspę Phu Qoac!
Tym razem jednak zaczęło się fatalnie, więc potem mogło być już tylko lepiej. A zaczęło się tak:
Czworo Wietnamczyków którzy zdecydowali się na ten wypad nigdy wcześniej nie lecieli samolotem. Jako nieoficjalny organizator wyprawy podkreślałam wielokrotnie, że na lotnisku powinni być 50 minut wcześniej, a lot mieliśmy o 7.15 rano w sobotę. Tak naprawdę wystarczy 30 minut, ale znając punktualność Wietnamczyków dodałam im te 20 minut "na wszelki wypadek". Przy 15 minutach do odlotu zaczęłam tracić cierpliwość, ale reszta grupy stwierdziła: czekamy. Ostatnia Wietnamka się odprawiła i pobiegliśmy do kontroli bagażu. A tam kolejka na 30 osób do każdego skanera. Stanęliśmy posłusznie w kolejce, a z głośników popłynęło ostatnie wezwanie dla pasażerów... no, dla naszej dziesiątki. Wstyd mi było przeraźliwie, bo cały samolot na nas czekał, ale dla spóźnialskich to była świetna przygoda.
Szybko zapomnieliśmy o całej sprawie. Lot trwał niecałe 50 minut. Na lotnisku czekał na nas kierowca, który zabrał nas do Mai Spa. Pokoje zarezerwowaliśmy wcześniej, bo przy tak dużej grupie nie warto ryzykować. Mai Spa jest przeuroczym kurortem, dość małym, położonym 20 minut od lotniska, w pewnej odległości od centrum Duong Dong, za to wychodzi na Long Beach. Świetnie trafiliśmy!
Wynajęliśmy motory i ustaliliśmy trasę wycieczki. Jak na wyspę, Phu Qoac prezentuję obfitość atrakcji różnego typu. Plan na sobotę obejmował: farmę pereł, stare więzienie, Sao Beach - najpiękniejszą plażę na wyspie, oraz nocny połów kałamarnic. Ambitnie i jak można się od razu domyślić - zbyt ambitnie ;) Ale nie ze względu na rozmiar grupy - pokonała nas sama wyspa ^^
Patrząc na mapę, Duong Dong znajduje się na zachodnim wybrzeżu wyspy, mniej więcej na środku. Wszystkie atrakcje które chcieliśmy zobaczyć danego dnia znajdowały się na południu. Mieliśmy więc dwie drogi do wyboru - albo przez środek wyspy, co jest zaznaczone dużą grubą krechą, albo mniejszą krechą nad morzem. Oczywiście wybraliśmy opcję nad morzem. Po 30 minutach wygodna szeroka droga się skończyła. Ot tak po prostu, jest droga, a następnie są krzaki na wprost, a delikatnie w prawo skręca wąziutka gruntowa droga. To nie może być TA droga, było naszą naturalna reakcją, ale miejscowi potwierdzili - ta dróżka która nie pomieści dwóch motorów obok siebie to własnie droga na farmę pereł. Odpuściliśmy ;)
Drogą która jest w budowie, wzdłuż międzynarodowego lotniska które również jest w budowie, dojechaliśmy do "grubej krechy". Gruba krecha zdecydowanie zawstydziłaby polskie drogi... toż to ciężko nawet drogą nazwać. Zespół zorganizowanych dziur lepiej oddaje ten stan. I tak do samego portu rybackiego w An Thoi. 25 km zajęło nam 1,5 godziny, zadki nam odpadały, a czerwony pył zagnieździł się w każdym porze na twarzy.
W porcie wypytaliśmy o nocne łowienie kałamarnic. Udało się - od 18 do 21 zarezerwowaliśmy wycieczkę z wliczoną kolacją.
Z portu spokojnie udaliśmy się na Sao Beach, uchodzącą za najpiękniejszą plażę na wyspie. Spomiędzy palmowych chatynek powoli pojawił nam się widok na cudownie turkusową wodę i oślepiająco biały piasek - raj! Wynajęliśmy leżaczki i przystąpiliśmy do spłukiwania czerwonego pyłu w morzu. Woda była krystalicznie czysta, a na dnie widać było rozgwiazdy. Uśmiechnięci od ucha do ucha panowie Wietnamczycy wyłowili sobie taką jedną i dali nam do pooglądania. Zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, a następnie wypuściliśmy na wolność (rozgwiazda nie ucierpiała w żaden sposób). Tak się spodobaliśmy owym Wietnamczykom, że zaprosili nas na strzała jakiegoś likieru. Wyciągnęli flaszeczkę spod wody, nalali do nakrętki i każdemu po jednym. Paliło świństwo niesamowicie, a w smaku to jakiś koszmar;)
Czas na plaży płynął nam niesamowicie szybko, od przekąski do kąpieli i znowu przekąski, aż się zreflektowaliśmy, że jest już za późno żeby zobaczyć więzienie-muzeum. W drodze do portu mijaliśmy owo więzienie. nie wyglądało nadzwyczajnie, a plaża była tak cudna, że jakoś nikt nie żałował.
Punktualnie o 18 wyruszyliśmy na połów kałamarnic. Wielka łódź z 3 pokładami była cała tylko do naszej dyspozycji. Zatrzymaliśmy się na chwile przy poławiaczach jeżowców coby się zaopatrzyć i w drogę - ku wysepkom, skąd w oddali już widać było światła kutrów łowiących kałamarnice. Po 20 minutach właściciel łodzi przyniósł nam 2 tace z otwartymi jeżowcami, sos sojowy, wasabi i łyżki. Odebraliśmy tace i postawiliśmy na stole. Na co stary rybak swoim zdartym rybackim głosem, który brzmiał jakby zawsze był na coś wściekły, zaczął tłumaczyć, że lepiej będzie nam się jadło na podłodze. Wziął tacę i postawił na pokładzie. Na co my, że jednak wolimy na stole, i tace powędrowały do góry. Rybak nie chciał odpuścić, próbował przekonać że podłoga jest, o ironio, wygodniejsza. W końcu dał z wygraną.
W pewnym momencie statek się zatrzymał, zapaliły się światła, a rybacy przynieśli nam plastikowe wrzeciona z żyłką i haczykiem. Po krótkim instruktarzu jak się poławia kałamarnice przystąpiliśmy do dzieła. W ciągu jednej godziny udało nam się złapać kawałek skały oraz koszulkę, natomiast rybakom udało się kompletnie spić dwóch naszych kolegów.
Po powrocie do portu uświadomiłam sobie, że będziemy wracać po tej wyboistej nieoświetlonej namiastce drogi do naszego spa. Mój kierowca nie był w stanie prowadzić, więc zapakowałam ten worek kartofli na tylne siedzenie i ruszyłam. Po ponad dwóch godzinach męczarni dojechałam - zziębnięta, zestresowana, obolała i zdrętwiała. Przez całą drogę walczyłam z motorem o kontrolę nad kierownicą. W Saigonie rzadko jeżdżę z pasażerem, no i drogi, hmm, po prostu są drogi.
Ale już następnego dnia - cudowny poranek nad morzem, rewelacyjne śniadanie na plaży (wliczone w koszt pokoju), świeżuteńki sok z ananasa... i trudy dnia poprzedniego odeszły w niepamięć.
Dzień drugi, znając już jakość dróg, zaplanowaliśmy skromnie - wodospad, pagoda, farma pieprzu oraz leniuchowanie w spa. I nawet z tak okrojonego planu, bo zrezygnowaliśmy z fabryki sosu rybnego i parków narodowych na północy wyspy (gdzie ponoć drogi są jeszcze gorsze), nie udało nam się zrealizować wszystkiego.
Wybraliśmy wodospad Tranh na podstawie informacji w internecie. Na mapie wygląda kusząco blisko, ale tyłki i tak zdążyły nam zdrętwieć, a twarze zakurzyć. Po 25 minutowej wspinaczce pod górkę, mijając kolejne gigantyczne rodziny wietnamskie na pikniku, a każda oferująca nam piwo, dotarliśmy do wodospadu. Przy samym wodospadzie ludzi nie było w ogóle, zapewne ze względu na przeraźliwie zimną wodę. Warto się jednak przełamać i stanąć pod wodospadem, bardzo oczyszczające i odświeżające uczucie.
Pagoda została wykreślona z programu jako iż nasze odzienie było niestosowne. Pozostała więc farma pieprzu. Na szczęście jest tuż przy drodze. Właściwie nic specjalnego, ale jeśli nigdy się nie widziało rosnącego pieprzu to można sobie zrobić przystanek. No i oczywiście można się zaopatrzyć w pieprz z owej farmy, a wyspa właśnie słynie z pieprzu i takich farm jest kilka.
A wieczór to już tylko relaks na plaży, cudny zachód słońca, kolacja na plaży, wieczorna kąpiel w super czystym i ciepłym morzu, oraz półgodzinny masaż stóp w cenie pokoju.
Jeszcze tylko rano ostatnie śniadanie na plaży, ostatni świeży sok i o 8 lot do Ho Chi Minh City. Kolejne dwie godzinki i do pracy...
PODSUMOWANIE
Bilet lotniczy Vietnam Airlines: 1.870.000 VND
Mai Spa, 2 noce w pokoju z klimatyzacją i widokiem na morze: 800.000 VND
Transport z lotniska do hotelu: 160.000 VND/10 osób
Motor: 150.000 VND za 1 dzień
Squid fishing: 1.600.000 / 10 osób
1kg smażonej kałamarnicy: 250.000 VND
1 jeżowiec: 20.000 VND
Rekin w sosie rybnym: 80.000 VND
Pieprz: 35.000 VND/100gr