To jedna z tych wycieczek, w trakcie której człowiek może się absolutnie zakochać w Wietnamie, lub wrócić z niesmakiem jeśli biuro podróży które się wybrało nie stanie na wysokości zadania. Ja trafiłam w dziesiątkę!
Szef zapowiedział, że na Święta nie możemy wziąć wolnego, więc z wielkich planów pozostał mi tylko przedświąteczny weekend. Po zobaczeniu zdjęć koleżanki wykupiłam wycieczkę do delty Mekongu, a praktykanci podążyli (śmieszna sprawa, jedyna dziewucha w grupie podejmuje wszystkie decyzje). Wprawdzie można deltę zwiedzić na własną rękę na motorze, ale w praktyce to długa i męcząca droga, a na drogach jednak nie jest zbyt bezpiecznie.
W Backpackers Center przy okropnej kawie czekaliśmy godzinę na autobus. Jak zwykle w takich wypadkach powtarzałam sobie maksymę wietnamską: oczekiwanie to szczęście. Busik okazał się zupełnie nowiutki, czyściutki i klimatyzowany, super. Dostaliśmy po kanapce i udaliśmy się w drogę – najpierw do mechanika, bo mieliśmy śrubę w oponie. Po ok. dwóch godzinach jazdy w My Tho przesiedliśmy się na łódkę turystyczną. Wąskim dopływem z obu stron porośniętym bujnymi plamami wodnymi dopłynęliśmy do Rach Xep. Ta maleńka wioska w środku niczego żyje z turystów. Pierwszy przystanek to farma pszczół; do filiżanki zielonej herbaty z miodem z lokalnej pasieki przygrywał nam zespół folkowy. Miód można oczywiście nabyć, ale wszystko było bardzo nienachalne. Do tego można sobie było pasiekę z pszczołami potrzymać, albo pytona. Spacerkiem pośród straganów z pamiątkami przeszliśmy do wytwórni słodyczy z kokosa. Na szczęście te były bez dodatku duriana, a do tego jeszcze ciepłe i ciągnące się – smaczne! I znowu można nabyć miejscowy wyrób, ale znów bez naganiania, także spokojnie można sobie pochodzić i pooglądać, bez robienia zakupów. No i przewodnik, szalony Troung, wyprosił dla nas po kielonku nalewki z węża. W myśl zasady wszystkiego w życiu trzeba raz spróbować – wychyliłam. Paskudztwo twarz wykrzywia, tak sobie wyobrażam tani bimber.
Dalej, po krótkiej przejażdżce bryczką, przesiedliśmy się na malutkie czółna, wszystkie sterowane przez kobiety, i ruszyliśmy w dalszą drogą wąskimi kanałami do restauracji zewsząd otoczonej gęstymi krzakami. Tu nastąpił pierwszy drobny zgrzyt. Wykupiliśmy coś co nazwano lekcja gotowania. W rzeczywistości był to bardziej pokaz, ale ogólnie dostaliśmy wyborny obiad, w tym dwie ryby słoniowe (elephant ear fish), i pokaz jak się robi banh xeo, podczas gdy reszta wycieczki dostała po talerzu ryżu. Generalnie przy tym upale i tak nie chciało nam się gotować. Właściwie to cały czas mam ten problem – z powodu męczącej pogody ciężko się zmobilizować do czegokolwiek. Po rozkosznych 15 minutach w hamaku znowu wsiedliśmy na łódkę i wróciliśmy do My Tho. Zrobiliśmy krótki przystanek przy pagodzie Vinh Trang, gdzie ci co wykupili wycieczkę jednodniową kończyli swoja trasę. A więc żeby zobaczyć pływający market trzeba poświęcić przynajmniej dwa dni.
Mieliśmy niesamowite szczęście, bo ekipa która z nami nocowała okazała się bardzo towarzyska, świetnie razem spędziliśmy czas. Zajechaliśmy do tzw. homestay. Przeważnie oznacza to, że jest się gościem jakiejś wietnamskiej rodzinki, ale my z góry wiedzieliśmy, że będą to bambusowe chatynki, i to nam pasowało. Droga do chatynek daje ciekawy obraz małego wietnamskiego miasteczka – centralnie ustawiony market, kościół w pobliżu i interesujący cmentarz. Nasze chatki stały nad samą rzeką, mieliśmy więc cudowny widok z restauracji, a do tego przepyszną kolację. Wariacka część ekipy postanowiła się wykąpać w Mekongu.. cóż, to jedna z tych rzeczy która nie widnieje na mojej liście „do zrobienia”, wybrałam więc tradycyjny prysznic. No i miła niespodzianka – piwo w restauracji tylko za 15tys. VND i darmowy bilard. :D Wypiliśmy wszystko, pojechali motorkiem po dostawę, i też wypiliśmy całość ^^
Ostatnia atrakcja był nocny spacer w poszukiwaniu robaczków świętojańskich. Ponoć kiedyś było ich wiele, teraz tylko na poszczególnych drzewach, z powodu pestycydów i zabobonów miejscowych populacja robaczków została solidnie przerzedzona.. Koleżanka opowiadała mi o gigantycznym pająku którego widziała podczas tej wycieczki. Udało mi się namówić przewodnika i przegonił nas po sadach w poszukiwaniu jak największego, niestety bez powodzenia.
Parę piw i wyczerpujący dzień dały znać o sobie bardzo szybko – o 22 większość z nas poszła spać. Przynajmniej próbowaliśmy, ale skubane koguty piały calutką noc.
PODSUMOWANIE:
Wycieczka (dwudniowa) z lekcją gotowania: 950.000 VND (ok.43$)
Piwo w restautacji w Ben: 15.000 VND
i tyle ^^