O 6.45 zaserwowano nam śniadanie. Tym razem mogliśmy podziwiać wstający dzień na rzece, bardzo uspokajający widok. Z miejsca naszego noclegu udaliśmy się do Can Tho. Po drodze mijaliśmy niezliczona ilość mostów, a wszystkie mają wystające łączenia z drogą, na których autokar nieprzyjemnie podskakiwał.
Can Tho wydało mi się bardzo mało interesującym miastem. Liczy ok. 1 miliona mieszkańców i jest centrum ekonomicznym tego regionu. Posiada bardzo ładny deptak przy przystani i tyle. Z owej przystani wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy w stronę jednego z największych pływających targów w delcie Mekongu - Cai Rang. Największy ruch na rynku panuje pomiędzy 5 a 7 rano; nasza wycieczka dotarła tam ok godziny 11, ale nadal było tam sporo łodzi. Muszę przyznać, że zupełnie inaczej sobie wyobrażałam ten targ. W trakcie moich różnych wycieczek widziałam te urocze małe wietnamskie łódeczki, i myślałam że z takich właśnie łódek składa się targ, jednak w większości były to ogromne łodzie, które najwyraźniej również służyły za dom. Mimo iż targ nie był „uroczy”, i tak jest bardzo interesujący i zdecydowanie polecam go zobaczyć. Jest to świetna okazja żeby podejrzeć ludzi przy pracy, zobaczyć jak żyją i prowadzą interes. Pewnie dziesiątki ludzi dziennie przypływa aby ich podglądać, ale Wietnamczycy na targu a tak byli bardzo przyjaźni i pozdrawiali nas radosnym „hello”. Chwilę po tym jak przypłynęliśmy pojawiła się pływająca kawiarnia. Serwująca kawę panienka przywitała nas szerokim uśmiechem, więc się wszyscy skusiliśmy na mrożoną kawę (świetny pomysł przy tym upale!:), a do tego cena była zupełnie taka sama jak w Saigonie. Pokręciliśmy się wokół rynku chwilę, po czym skręciliśmy w malutki kanał i udaliśmy się na lunch. Jadłodajnia (bo trudno to nazwać restauracją) mieści się przy fabryce noodli ryżowych. Mogliśmy prześledzić cały proces, ale tutaj już uśmiechniętych twarzy nie było. Trudno się dziwić – silny zapach oraz niemiłosierny upał nie nastrajają do uśmiechów.
Wróciliśmy tą samą drogą, mijając ponownie pływający targ. Udało mi się złapać aparatem parę ciekawych transakcji, np. latające ananasy. Aby się odnaleźć w tym chaosie, sprzedawcy wywieszają produkt który sprzedają na długich kijach, widocznych z daleka. Głównie widziałam warzywa i owoce, np. słodkie ziemniaki, kapustę czy arbuzy.
Z Can Tho czekały nas jeszcze 3 godziny jazdy do świątyni, której przedsmak mieliśmy dzień wcześniej. Droga po wyżej wspomnianych mostach trochę doskwierała, ale pagoda zdecydowanie warta była poświęceń. Wybudowana w połowie XIX wieku, pagoda Vinh Trang zachwyca swoja świeżością i przepychem. Natomiast w środku urzekła mnie dostojna atmosfera, spokój i piękno dekoracji. W powietrzu unosił się zapach kadzidełek, w połączeniu z lekkim półmrokiem, okadzonym drewnem na ścianach i suficie, oraz przepięknymi złoceniami, to miejsce robi niesamowite wrażenie. Była to pierwsza pagoda jaką w życiu zwiedziłam od środka, i zdecydowanie chcę zobaczyć więcej.
Wokół świątyni znajdują się 3 gigantyczne pomniki Buddy. Do leżącego Buddy nie można jeszcze podejść, bo jest w budowie, za to do uśmiechniętego Buddy jak najbardziej (chociaż nie można się wspiąć żeby go poklepać po brzuszku).
Pagoda była ostatnim punktem wycieczki. Trochę nie pasuje do tej trasy, gdzie przez półtora dnia widzi się trud ludzi, proste, jeśli nie wręcz ubogie zabudowy, do tego brud i śmieci naokoło, a tu nagle ta fantastyczna pagoda. Jednak wrażenie jakie zostaje w pamięci to głównie życzliwi i uśmiechnięci ludzie, oraz niesamowita przyroda wokół Mekongu.
PODSUMOWANIE:
Kawa z lodem 10.000 VND (ok. 1,6 zł)