Sapa marzyła mi się od dłuższego czasu - zielone tarasy ryżowe wysoko w górach i kolorowo ubrane mniejszości etniczne czynią Sapę i okolice unikatowym regionem w Wietnamie.
Do Sapy można dostać się nocnym autobusem - sleeperem, albo nocnym pociągiem do Lao Cai, gdzie trzeba złapać minibusa do Sapy. Pociąg wydawał się być wygodniejszy, niestety nie było już miejsc, więc pojechaliśmy nocnym autobusem, tak żeby w Sapie zlądować o 6, a trekking zacząć o 9.30. Kierowca z góry założył że kolega i ja to para i nas umiejscowił na tyle autobusu koło siebie - czyli znalazłam się pomiędzy oknem a 100kg mięsa, które mnie przygniatało do okna przy co drugim zakręcie. Jakby tego było mało, kierowca jechał jak wariat, więc oka nie mogłam zmrużyć, co chwilę oczekując że zlecimy w przepaść (w drodze powrotnej zresztą było tak samo, tylko miałam pojedyncze wyrko i się bałam że przy zakręcie spadnę). Kolega oczywiście się wyspał.
Trekking zarezerwowaliśmy wcześniej u Sapa O'Chau - organizacji która wspiera lokalne szkoły, prowadzi wolontariat, itp. Można oczywiście iść samemu, lub wynająć przewodnika "z ulicy" (nawet nie trzeba ich szukać - znajda ciebie). Nasza przewodniczka Mai Lai to Czerwona Dzao i u niej w domu mieliśmy przenocować,
Jako że nasza grupa liczyła tylko 3 osoby, i do tego razem z Hanoi przyjechaliśmy, mieliśmy komfort i swobodę czasową. Wyruszyliśmy około 11 (autobus oczywiście się spóźnił) przy pięknej pogodzie, słonecznej, z lekkim wiaterkiem, także upału się nie czuło. Jeszcze zanim skręciliśmy z Sapy w polna drogę "przeczepiły" się do nas dwie Czerwone Dzao. Zaczęły normalną konwersację (skąd jesteś? ile masz lat? itd.), a ja już w duchu myślałam: co tym razem chcesz mi sprzedać? Ale twarde sztuki tylko zagadywały do nas od czasu do czasu. Zapomniałam o tym zupełnie gdy wyszliśmy z zarośli do pierwszej wioski. Drewniane chatki, biegające naokoło małe warchlaczki, zielonkawe pola ryżowe i przepiękne góry przerosły moje oczekiwania. Na szlaku było po prostu pięknie, calusieńki czas.
Miesiąc wcześniej rząd zasponsorował lokalnym mniejszościom nową drogę, pod warunkiem że sami ją wybudują. Idzie się więc bardzo wygodnie i można spokojnie skupić na bajecznych widokach. Po drodze dzieciaki pozdrawiały nas wesołym "hello", po którym nie następowało "buy something", a do tego zeroooo turystów. Aż mi się błogo zrobiło.
Po pięciu kilometrach zatrzymaliśmy się na lunch - zaserwowano nam przepyszną zupę warzywną, chyba najlepszą jaką jadłam w Wietnamie (albo byłam bardzo głodna i zmęczona). I po lunchu się zaczęło... Kobiety które za nami podążały zaczęły wyciągać różne ręcznie robione bibeloty z koszy, starając się nam je wcisnąć "bo tyle za nami szły" eeeech... Oczywiście zrobiło nam się strasznie głupio, chociaż doskonale wiedzieliśmy, że taki był ich cel, ale jakoś nic co nam oferowały nie przypadło nam do gustu. W końcu kopiłam jakiś malutki breloczek żeby tylko dały nam spokój.
Pozostałe 9km przeszliśmy nie niepokojeni absolutnie niczym i nikim, napawając się ciszą, świeżym powietrzem i oczywiście zjawiskową panoramą.
Dom naszej gospodyni okazał się być zaiste etniczny - duży, drewniany, z jednym tylko pomieszczeniem w którym spała cała dziewięcioosobowa rodzina, i kuchnią z paleniskiem (i bez komina). Przygotowana na turystów, Mai wcisnęła nam piwo w rękę i zostawiła na chwilę samych, a trzeba przyznać że widok z tarasu był imponujący. Dziwnie się jednak czuliśmy że cala rodzinka skacze wokół nas, więc postanowiliśmy pomóc - obrać ziemniaki, czosnek, itp. Po krótkiej chwili Mai przyniosła nam przystawkę - domowej roboty frytki z czosnkiem. Z piwem stworzyły idealną kombinację. Niedługo potem zasiedliśmy wszyscy razem do kolacji: rodzice Mai, jej siostra z mężem i dwójką dzieci (z czego niemowlę przywiązane do pleców babci), mąż Mai i jej mały synek. Trochę się obawiałam tej kolacji - nie chciałam być niemiła, a czasem mam problemy z przełknięciem lokalnych potraw jeśli zawierają solidną porcję tłuszczyku lub skóry. Posiłek był jednak w dużej mierze wegetariański i absolutnie boski! Tofu w pomidorach, kapusta podsmażana z czosnkiem, coś a'la mi xao bo, i gwiazda programu - ryba w trawie cytrynowej. Zdecydowanie najlepsza ryba jaką w życiu jadłam, delikatna, soczysta, bez posmaku mułu, za to delikatnie cytrynowa. Żeby jednak nie było zbyt idealnie, mąż Mai przyniósł domowej roboty wino ryżowe (mordowykrzywiacz), i nadał szybkie tempo. Pierwsze dwa popiłam piwem i jakoś dało radę, ale przy trzecim już po cichu zaczęłam się modlić żeby czwartego nie polewał...
Zaraz po kolacji Mai zaprowadziła nas do "łazienki" - Parawan z daszkiem, pod którym stały dwie beczki,a w beczkach świeżo zagotowane zioła. Ziołowe kąpiele to specjalność Czerwonych Dzao. O dziwo zmieściliśmy się w beczkach (chociaż byliśmy przekonani że dwumetrowy kolega nie da rady), i tak się relaksowaliśmy przez 20 minut, kiedy to gorąca kąpiel zaczęła nas usypiać (taki zresztą miał być efekt, Mai powiedziała, że będziemy po kąpieli spać jak dzieci. I miała rację,mimo iż spaliśmy na bambusowych łóżkach.).
Rankiem niespiesznie wróciliśmy do sapy, zataczając koło. Jak się można domyślić, widoki po drodze były przepiękne. Można tez bylo podglądać lokalnych ludzi uprawiających ziemię, zbierających zioła, itp. Do tego Mai opowiadała nam o zamieszkujących te etreny ludnościach, jak znoszą zimę, itp. Warto się tu wybrać i podejrzeć jak żyją.
W Sapie rozejrzeliśmy się po lokalnym targu, gdzie co chwilę Czarna Dzao, H'mong, czy Czerwona Dzao chciała nam wcisnąć jakąś spódnicę czy torebkę, a były przy tym bardzo wytrwałe i na tyle bezczelne, że przestałam się "wstydzić" robić im zdjęcia, i też zaczęłam być bezczelna, celując obiektywem (no dobra, trochę z dystansu jednak, żeby aż tak się nie rzucało w oczy...).
Zostałam jeszcze jeden dzień, mając nadzieję na jakiś krótki jednodniowy trekking. Rano lało i dopiero około 13 mogłam wyjść, co zawęziło moje możliwości do wioski Cat Cat, położonej ok.4 km od Sapy wioski Czarnych H'mong. Cała trasa ma zabrać ponoć 3 godziny. Droga do wioski prowadzi cały czas z górki, szybko więc znalazłam się na dole, po to tylko żeby się dowiedzieć, że bilet wstępu muszę kupić na górze, jakieś 1,5 km wyżej. Cofnęłam się, wróciłam z biletem i zaczęłam iść wyznaczonym szlakiem - wyglądało to jak przejście się jakimś targiem: wąska dróżka, z obu stron stragany i panienki nawołujące do kupna. Po jakimś czasie doszłam do wodospadu który wyrzucał z siebie tony brunatnej wody. Dalej ścieżka zatacza kolo i w ciągu zaledwie godziny obeszłam całość. Po trekkingu z poprzednich dni Cat Cat wydało się strata czasu.
Żeby jednak nie było że czas zmarnowałam - wracając z Cat Cat natknęłam się na Nature View Bar, który serwuje set menu. Zamówiłam sobie lunch "lokalne warzywa" i przeżyłam kolejne kulinarne niebo w Sapie: zupa dyniowa z czosnkiem, grillowane tofu z imbirem i trawą cytrynową i sypkim ryżem (co za miła odmiana po tej kleistej odmianie którą tu wszędzie serwują), a na deser jabłka w cieście.
Chyba nie trudno zgadnąć, że Sapa to mój top 5, ale nadal nie numer jeden... Numer jeden za dwa wpisy ^^
PODSUMOWANIE
2dniowy trekking Red Dzao Homestay z Sapa O'Chau - 60$ (przy 3 osobach; inne firmy mają podobne ceny, ale większe grupy)
Wstęp do Cat Cat - 40tys. VND
Lunch w Nature View Bar (z obłędnymi widokami na najwyższe góry Wietnamu) - 80tys. VND