Na początek się wytłumaczę, ponieważ tylko winni się tłumaczą, a jestem winna bezgranicznego lenistwa i marazmu.
W paru miejscach wspomniałam co się dzieje, ale krótko podsumowując: po moim powrocie z podróży okazało się że wszyscy praktykanci zrezygnowali, i w oczekiwaniu na nowych pracowników na mnie zostało zrzucone mnóstwo obowiązków. Codziennie zostawałam przynajmniej godzinę dłużej, a po tylu godzinach spędzonych przed komputerem, naprawdę nie miałam ochoty włączać kompa w domu. Jak już zatrudniliśmy osobę do pomocy, pojechałam na prawie miesiąc do Polski. Teraz wróciłam, zregenerowana, i z odświeżonym spojrzeniem na Wietnam.
***
W Saigonie zamieszkuje około 30 Polaków. Z inicjatywy Macieja powstała grupa na fb i ustalone stałe miejsce spotkań. W każdy czwartek kto może i ma ochotę, pojawia się. W jeden z takich wieczorów Maciej rzucił hasło: urodziny u teściów. Dwa razy powtarzać nie trzeba było:)
Pojechaliśmy motorami, po drodze robiąc przystanek na pyszną lokalną zupę (której nazwy nie pamiętam..). Rozpadało się jak na porę deszczową przystało, zamieniając ulice w wartkie potoki. Gdy deszcz zelżał, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przy drogach w Wietnamie znajdują się "kawiarnie", tudzież coś co w Polsce nazwalibyśmy zajazdami - pod prowizorycznym zadaszeniem znajdują się porozwieszane hamaki, gdzie zmęczeni kierowcy,lub tacy jak my,którym tyłki zdrętwiały,mogą się zrelaksować. Znowu przystopował nas deszcz. Jeszcze tylko ostatni przystanek po drodze - szkółka z drzewkami. Taki zwyczaj, kto jedzie do dziadków przywozi drzewko. Wybrałam słodkie mango :)
Domek teściów wygląda jak typowy domek z delty Mekongu:jednopoziomowy, ze wszystkich stron otoczony polami lub stawami, co daje wrażenie jakby zbudowano go na wyspie. Zaraz przyniesiono nam poczęstunek. Chwytam pierwszą przekąskę - żabka ^^ kruchutka, świetnie przyprawiona, z piwem weszła lekko (następne też;). Przyszedł teść z butelką Belvedere. Zmyła - w środku znajdował się domowej roboty bimber. Kiedyś już pisałam, że Wietnamczycy piją pół strzała, a drugie pół oddają wskazanej osobie. Po 3 zaczęłam pilnie wyczekiwać ekipy ratowniczej. Pogoda poprawiła się na tyle,że mogliśmy zasadzić drzewka - pierwsze drzewo jakie w życiu posadziłam. Teściowie mają na posesji mnóstwo ciekawych roślin, głównie drzewek owocowych, np. pomelo, ale również marakuję, która ku mojemu zdziwieniu okazała się być pnączem.
Oprócz żab było również inne mięsko - taka jakaś umięśniona girka. Maciej powiedział, że powie co to dopiero jak zjemy. Upewniłam się tylko czy to nie pies albo kot, po czym wszamałam pyszną grilowaną, dobrze doprawioną SZCZURZĄ nóżkę^^ i potem jeszcze jedną, jako zagrychę do bimbru. W międzyczasie ekipa ratownicza dojechała, i teść zaczął oddawać strzały chłopakom. Nasi gospodarze zadbali również o zimne piwusio - wystarczy wykonać telefon i skrzynka piwa przyjeżdża na posesję:) Impreza rozwinęła się do etapu śpiewów i tańców, ale że teść wydawał się mieć niewyczerpane zapasy bimbru, ulotniłam się pobawić z dzieciakami.
Poranek był delikatnie mówiąc - ciężki. Kac dekady pewnie lepiej oddaje stan rzeczy ;) Leniwie cieszyliśmy się świeżym powietrzem, coś czego w Saigonie baaardzo mi brakuje, oraz okazjonalną ciszą, gdy sąsiad akurat nie kopał stawu rybnego.
A teraz najlepsza część - Maciej i jego żona Thuyan prowadzą
biuro podróży, które oferuje taki właśnie wypad do teściów! Jeśli ktoś chciałby zobaczyć Wietnam niekomercyjnie - bardzo,bardzo polecam! partlist=oferta&partcode=tourismservicepol
Więcej moich zdjęć z weekendu można zobaczyć na
blogu Macieja.
PODSUMOWANIE:
Odrośnięta sadzonka mango - 50.000 VND