Rano na parterze owego potwornego budynku, który opisałam w poprzednim poście, większość sklepów była pozamykana, poza kantorami. Kurs był o niebo i ziemię lepszy niż na lotnisku. Odetchnęłam że nie musze się znowu przeciskać pomiędzy naciągaczami.
Na ulicy było równie pusto. Do tego czysto i przestronnie, co wprawiło mnie w lekki szok. W ciągu dnia szok ten się tylko pogłębiał – czy ja aby w Azji jestem??
Zacznijmy od tego, że nie mogłam znaleźć normalnej restauracji na śniadanie, skończyło się na McDonaldsie i kawie ze Starbucksa (obie te marki są tu wszechobecne).
Postanowiłam pospacerować sobie bez jakiegoś specjalnego planu że coś koniecznie muszę zobaczyć – ot przejść się od jednej atrakcji do następnej jak mapa pokazuje aż będę miała dosyć. Nie miałam dosyć – chodziłam przez 8 godzin. Pewnie chodziłabym dłużej, gdyby nie umówione spotkanie z Kenem.
Zaczęłam od budynek 1881 Heritage– jeden z kilku ocalałych historycznych budynków w HK. Dalej wieża zegarowa i niesamowity widok na centrum biznesowe HK po drugiej stronie zatoki. Idąc wzdłuż zatoki doszłam do alei gwiazd. Koniecznie chciałam zdjęcie z gwiazdą Jeta Li i Bruce’a Lee, ale jak zobaczyłam jak otłuszczone są te płyty od ciągłego dotykania, odechciało mi się… No dobra, dotknęłam płyty Bruce’a jednym palcem ;)
Wialo tak że prawie łeb mi urywało, ręce mi już grabiały od zimna, nie mówiąc o stopach w japonkach. Z wdzięcznością przywitałam kolejnego starbucksa na końcu alei – wielki kubek herbaty akurat grzał obie dłonie.
Standardowym punktem odwiedzin turystów są targi. Postanowiłam zajrzeć, i przy okazji zaopatrzyć się w apaszkę i nowe tenisówki, bo jednak zbyt chłodno mi było (pogoda saigońska mnie rozpieściła i 22 stopnie wymagają swetra i pełnych butów..). Dwa najpopularniejsze to targ na Temple street oraz Women’s market. Jak dla mnie niczym się nie różnią od jakichkolwiek sajgońskich rynków, tylko były dużo droższe. Miałam za sobą już kilka godzin chodzenia i zaczęłam rozglądać się za chińskim jedzeniem. Ciężko było, ale w końcu idąc za zapachem trafiłam na jakaś zadaszoną uliczkę gdzie sprzedawano chińszczyznę (skandal, żeby w HK trzeba było intensywnie szukać chińskiego jedzenia;).
Na koniec zostało mi najciekawsze jak dla mnie miejsce – Kowloon park z aleją komiksową. Park robi nieziemskie wrażenie. Pięknie utrzymany, z mnóstwem kwiatów, krzewów i zwierząt, a umiejscowiony w samym sercu metropolii. Tam właśnie spędziłam najwięcej czasu, bo kontrast gigantycznych wieżowców z rozległym parkiem nie nudził mi się tak jak targi i zakupy.
Wieczorem kolega odebrał mnie spod hotelu. Te pół roku mu posłużyło, zgubił kilogramy nabyte w Saigonie, i nabrał energii, która była aż zaraźliwa (w Saigonie znany był z frazy „chciałem, ale zasnąłem” ;). Zaskoczył mnie kompletnie, bo myślałam że pójdziemy do jakiejś regularnej knajpki, podczas gdy Ken zarezerwował stolik we wziętej chińskiej restauracji na 27mym piętrze wieżowca, z zabójczym widokiem na zatokę Victorii. Oczywiście zamówiliśmy kaczkę, cóż innego można w Hong Kongu.
Rozmawialiśmy caly czas. Ken opowiadał mi o Hong Kongu, o niesamowitym kontraście bogactwa biedy. Zwiedzając dzielnicę Kowloon miałam okazję obejrzeć tylko ten piękny Hong Kong. Ken z kolei mieszka 60 minut metrem od centrum i pracuje jako wolontariusz z ludźmi mieszkającymi w
KLATKACH. Problem z lokalami jest na tyle poważny, że nawet bogatsi ludzie mają z tym problem i muszą sobie radzić np.
tak.
Zatopieni w rozmowie poszliśmy na spacer nad zatokę. Wieczorem robiła jeszcze większe wrażenie, z jej podświetlonymi drapaczami chmur odbijającymi się w wodzie. Wiatr i chłód mnie w końcu pokonały (mimo kolejnego kubka herbaty ze Starbucks…). Zazwyczaj gdy mi się proponuje odprowadzenie mocno protestuję, ale tym razem byłam wdzięczna iż Ken poczekał aż zniknę w windzie. Czy już pisałam że King Chung Mansion to okropne miejsce..?
PS. Serdeczne podziękowania dla rodziców, rodzinki, tealovera i zuli za doping :) ciężko idzie to pisanie ostatnio!