Drugiego dnia mój szok kulturowy się jeszcze pogłębił, Zewsząd atakowały mnie znaki z przestrogami, nakazami i zakazami. Wspomniałam tęsknie Saigon.
Rano przeprawiłam się na drugą stronę zatoki. Autobusem piętrowym wjechałam na szczyt góry na której znajduje się punkt widokowy na całą zatokę Victorii. Góra jest dość stroma, uliczki dość wąskie, ale autobus zdawał się tym nie przejmować. No, w końcu jakiś bardzo azjatycki motyw :)
Punkt widokowy nazywa się the Peak i ma dość charakterystyczny kształt. Na każdym piętrze znajdują się sklepy i knajpki - i dobrze, przynajmniej tłum się rozchodzi po kątach. Widok z tarasu na centrum Hong Kongu ugiął pode mną kolana. chyba nawet dosłownie, bo wiało niemiłosiernie.
Zjechałam tramwajem do polowy góry, a stamtąd wytyczyłam sobie lekki spacerek, po drodze mijając co ciekawsze miejsca. Na początek kolejny park botaniczno-zoologiczny. W tym trzymają urocze orangutany, kilka gatunków małp oraz papugi, nie mogłam się napatrzeć :) Potem ulica z barami, która w ciągu dnia była opustoszała i zupełnie nieciekawa, i kolejne pagody, z rodzaju tych małych klimatycznych i przepełnionych zapachem kadzidełek. Zaczęło mi się jednak nudzić, wybrałam więc skrót - zadaszoną platformę dla pieszych, która przechodzi przez centrum biznesowe prosto do portu. Na skrzyżowaniach platformy emigrantki filipińskie (ponoć pomoce domowe) urządzają sobie pikniki.
Nie mając co robić z czasem chodziłam po alei gwiazd, obserwując ludzi. Jak dla mnie 2 dni na ten klasyczny, turystyczny Hong Kong zdecydowanie wystarczyły, wolę Saigon z całym jego bałaganem i chaosem. Jest saigon, się dzieje!