Po wyjściu z samolotu czekały mnie dwie miłe niespodzianki.
Po pierwsze, lotnisko w Cartagenie było o wiele lepiej oznakowane niż w Bogocie, a do tego ktoś zadbał o względy estetyczne lotniska.
Po drugie, czwórka aiesecowców czekała na mnie z transparentem"Welcome" oraz "Powitanie".
To tyle jeśli chodzi o miłe niespodzianki. Bardzo szybko okazało się, że ich angielski jest mierny. Z minusem. W porywach do non-existent.
Tak więc z niewiadomych mi powodów poszliśmy do domu Angeli, gdzie przyszło spore grono młodzieży. Z niewiadomych mi przyczyn siedzieliśmy tam ponad godzinę, co po 30-godzinnej podróży wydawało się wiecznością (głównie przez buty górskie i temperaturę).
Ostatecznie zapakowali mnie do samochodu, w którym poznałam Arę, jej brata i kuzyna. Wspinając mój podstawowy hiszpański na wyżyny dowiedziałam się, że to u niej w domu będę nocować. Jakby nie było, pomyślałam, to niepowtarzalna okazja podpatrzeć, jak żyje typowa kolumbijska rodzina. Postanowiłam to uwiecznić na zdjęciach. Zwłaszcza łazienkę (chwile mi zajęło rozszyfrowanie spłuczki w postaci przezroczystej żyłki długości 10 centymetrów...). Wyjątkowo nieudane zestawienie kabiny prysznicowej z toaletą jeszcze bym przełknęła, ale robaki na ścianach i w zlewie, zgrupowane wokół jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego ciała stałego, trochę mnie przeraziły. Na szczęście małe były, można było spłukać. No nic, pomyślałam, rock'n'roll i kapiemy się! I tu kolejna niespodzianka. Łazienka owa była zapewne projektowana dla niezbyt wysokich Kolumbijczyków. Tak więc zamiast podziwiać z okienka widok na ulicę, ulicznicy mogli podziwiać moje łopatki;)
Zmęczenie w końcu wzięło górę i smacznie spałam 12 godzin. Akurat tyle, by nie mieć problemu z przystosowaniem się do zmiany czasu. Po prostu wstałam rano i zaczęłam dzień.
wniosek po 1 wieczorze: British accent must go :((((