Ze względu na długość, jak i treść wpisu, wnoszę o przygotowanie sobie filiżanki, albo nawet kubka, aromatycznej kawy:)
c.d.
Gdyby miesiąc temu ktoś mi powiedział, że będę siedziała na tarasie la finca w Andach pijąc czarną kawę z miodem, podziwiając pola kawowe i wsłuchując się w szum rzeki i śpiew ptaków, a do tego wdychając zapach suszącej się kawy - nie uwierzyłabym. A jednak! Ale po kolei.
Do Betanii dotarłyśmy z Pavlą po zmroku. Carlos, nas gospodarz, przewodnik, właściciel finci, a przy tym szwagier koleżanki z pracy Pavli, wyszedł po nas, wesoło przywitał i zaprowadził do swojego domu - domu paisa rzecz jasna.
Dom Carlosa nie do końca można nazwać typowym. Jako posiadacz 3 fincas jego status można określić jako "bogaty",co też widać po jego domu. Pokoje, jak w typowym domu paisa, zbudowane są w amfiladzie wokół wewnętrznego patio. Nietypowy jest wystrój - wypolerowane na wysoki połysk drewniane meble skojarzyły mi się z eksponatami muzeum, brakowało tylko sznura oddzielającego zwiedzających od pomieszczenia.
Zostawiłyśmy bagaże w jednym z muzealnych pokoi i poszłyśmy z Carlosem zwiedzić miasteczko.
Betania liczy ok.8000 mieszkańców i położona jest na 1600 m n.p.m. Tego wieczoru, jako iż był to Wielki Czwartek, duża część mieszkańców zgromadziła się na głównym (i jedynym) placu. Miałam okazję być świadkiem lokalnej procesji, w której tradycyjnie biorą udział tylko mężczyźni - przechodzą uliczkami miasteczka wypełniając je po ściany domów, niosą świece i figury Jezusa i .. milczą. Wrażenie jest niesamowite, może trochę upiorne. Celowo nie robiłam zdjęć - nie chciałam naruszać powagi wydarzenia, no i chciałam zachować to pierwsze wrażenie o Betanii tylko dla siebie.
Z Carlosem ustaliliśmy, że rano pójdziemy spacerkiem na farmę i z Pavlą zostaniemy tam na noc. Niestety jak wstałyśmy padał deszcz. Zjadłyśmy wystawne śniadanie w głównej sali muzealnej, zastanawiając się, co dalej. Na szczęście do finci można dojechać autem. Zabrałyśmy tylko niezbędne rzeczy i obute w japonki wsiadłyśmy do taxi (do tego czasu już przestało padać). Dojechaliśmy zaledwie do połowy wzgórza, za którym rozciągają się pola kawowe - droga była zatarasowana przez osuwisko. Wspinając się po wzgórzu obiecałam sobie, że już nigdy nie będę śmiała się z ludzi, którzy w Tatry idą w klapkach... W każdym razie dotarłyśmy na szczyt, skąd mogłyśmy zobaczyć miasteczko, fincas i pola kawy. Od tego momentu czułam się jak we śnie - widoki kompletnie mnie ogłupiły, cały czas się szczerzyłam do siebie, ba! nadal się szczerze jak to piszę!
Schodziliśmy powoli ze wzgórza pomiędzy krzaczkami kawy do doliny, w której mieszczą się fincas. Po domkach od razu widać, że kawa to dochodowy interes.Wszystkie były czyste, zadbane, otoczone pięknym ogrodem. Finca Carlosa nazywa się La Milagrosa. Jeśli jego dom to muzeum, to finca jest skansenem.
Zobaczyłam zarówno tradycyjny jak i współczesny sposób obierania, płukania i suszenia kawy. No i potwierdziła się informacja, że najlepsza kawa z Kolumbii idzie na eksport. Powód - cena; kawa z najlepszych ziaren jest zbyt droga dla miejscowych. Po prezentacji przyszła pora na degustację - nareszcie! Dostałam kubek gorącej aromatycznej kawy, czarnej, do tego dużą łychę miodu. Chciałabym już tak zawsze pijać kawę - łagodna w smaku, ale o silnym aromacie i mocnym efekcie. Spędziłyśmy na farmie cały dzień rozkoszując się naturą, i całą noc przewracając z boku na bok, bo nie mogłyśmy zasnąć po tym kubku kawy w południe (!).
...
Po podróży Cartagena wydała mi się inna, może trochę bardziej brudna i zapachowa, trochę gorętsza. Nadal jestem w niej absolutnie zakochana, ale już nie mogę się doczekać tych trzech (lub pięciu ...) tygodni zwiedzania Kolumbii!