Pobudka była dość bolesna - od 6 koguty piały za oknem, do tego zimny prysznic w zimnej łazience.
Zgodnie z planem Micheal rano wyruszył na konna przejażdżkę, a ja z Ericiem ruszyliśmy zwiedzać park archeologiczny. Złapaliśmy busetę do parku (1.000). Wstęp do samego parku, bez pozostałych zabytków, kosztuje 10.000.
Nasłuchałam się przeróżnych opinii na temat parku w San Agustin, bardzo skrajnych opinii. Myślę, że wszystko zależy od nastawienia. Nie oczekiwałam Michała Anioła po prekolumbijskich rzeźbach, toteż się nie rozczarowałam. Rzeźby są przyjemnie prymitywne, jedne nieco upiorne, inne zabawne, do tego w plenerze, także całość zajmuje ok.2 godziny.
Dwie rzeczy mi jednak nie pasowały: 1. rzeźby zostały poprzenoszone ze swojego naturalnego położenia/otoczenia; 2. niektóre z nich były zbyt wyraźne, zbyt dobrze zachowane jak na tak stare rzeźby w skale wulkanicznej.
W drodze powrotnej buseta toczyła się z górki z wyłączonym silnikiem... Kierowca włączył silnik dopiero przy pierwszym garbie w mieście.
W hostelu pan domu poprosił mnie o referencje, bo po polsku to jeszcze nie ma. Mieliśmy jeszcze ponad 2 godziny do autobusu. Godzinkę spędziliśmy w kafejce internetowej, godzinkę grając w bilard, a i tak stawiliśmy się na miejscu grubo przed czasem. Panienka za ladą zmartwiła się mocno na nasz widok bo 'hay una problema grande'. Okazało się, że oprócz nas nie ma innych pasażerów chętnych na tą godzinę, więc bus nie pojedzie. Anulowaliśmy rezerwację i poszliśmy do konkurencji. Cena ta sama, inne busy i godziny. Zarezerwowaliśmy miejsca na 15.30. Znowu ponad godzina czasu w tym nudnym mieście. Chcieliśmy pospacerować po części miasta, której jeszcze nie widzieliśmy, ale zajęło nam to tylko 3 minuty. Weszliśmy więc do piekarnio-kawiarni. W Polsce gdybym zobaczyła taką kawiarnię ominęłabym ją szerokim łukiem, ale tu mi się standard obniżył. Wypiłam dwie filiżanki pysznej kawy, zjadłam kawałek suchego ciasta i rewelacyjną bułkę z yuki, za całość zapłaciłam 1.000 pesos (jak już pisałam, S.A. jest tani).
Stawiliśmy się zgodnie z zaleceniem o 15.10, po to tylko, aby obserwować przez 20 minut jak jakiś mężczyzna masuje stopy naszego sprzedawcy. W końcu zorganizował nam dojazd do Pitalito, gdzie czekał na nas wygodny bus z mnóstwem miejsca na nogi. Cieszyłam się z 20 minut, bo gdy się skończył asfalt i zaczęły wyboje, męczarnia rozpoczęła się na nowo.
Gdybym przez tydzień siedziała i myślała, nie wymyśliłabym takiej tortury. W drodze do S.A. było tak ciasno, że moje kolana były wbite głęboko w fotel przede mną, dzięki czemu głownie moja głowa i ramiona kołysały się na wszystkie strony. Tym razem podskakiwałam cała. Właściwie to bus poruszał się w trzech kierunkach: naturalnie do przodu i bardzo nienaturalnie na boki i w górę i w dół. Do tego vallenato. I ciągle otwierające się od podskoków okno, wypuszczając do środka kłęby pyłu. Gdyby dało się poddać i zrezygnować z tej przejażdżki, z pewnością bym to zrobiła, chociaż nie leży to w mojej naturze (w końcu przetrwałam studia na RAFie).
Z przykrością muszę stwierdzić, że sam park archeologiczny nie był wart tych 12 godzin tortur. Jeśli ktoś dysponuje funduszem na przejażdżki konne i jeepem (bo to akurat tanie w S.A. nie jest), to może próbować. Ponoć droga z Bogoty przez Neivę do S.A. jest zupełnie dobra, ale drogi z Popayan nie polecam!