Celem ostatecznym całej mojej podróży było San Agustin. To tu mieści się najsłynniejszy w Kolumbii park archeologiczny. A oprócz tego miasteczko słynie z okalających go pól, bynajmniej nie kawy...
Oryginalnie planowałam spędzić tam 3 dni, aby zobaczyć wszystkie archeologiczne zabytki.
Droga z Popayan do san Agustin zajmuje ok.6 godzin, mimo iż to tylko 126 km (28.000). Powinno mnie to zastanowić...
Na terminal poszłam sobie spokojnie spacerkiem, jakieś 20 minut przed odjazdem autobusu kupiłam bilet - ostatni!
Weszłam do autobusu - dwie blade twarze, zawsze to miło.
Zajęłam swoje miejsce - koło Micheala (z Australii) zupełnie z tyłu autobusu. Jakimś cudem udało mi się wcisnąć nogi.
Droga do Coconuco, gdzie znajdują się gorące źródła, jest całkiem normalna, czyli kręta i tyle. Od Coconuco do Pitalito nie ma drogi. jedzie się po nieutwardzonej, pełnej dziur, zakurzonej i zatłoczonej przez ciężarówki drodze polnej. Trzęsło na potęgę, co chwilę podskakiwałam, czytać się nie dało, spać się nie dało, koszmar!
I znowu towarzysz unikat mi się trafił. Micheal pokonał tą trasę tydzień wcześniej. Naturalnie zapytałam, czy aż tak rewelacyjny jest ten park archeologiczny, bo nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby przez te tortury przechodzić dwa razy. Otóż nie, park nie podobał mu się w ogóle, ale niejaki Carlos zaoferował mu wycieczkę konna, aby zwiedzić pola, bynajmniej nie kawowe. Ulubionym powiedzonkiem mojego towarzysza zdecydowanie jest 'what's the worst thing that can happen?' (Co najgorszego może mi się przytrafić?). Ale przynajmniej czas mi jakoś zleciał.
Autobus nie dojeżdża do samego San Agustin. Trzeba się przesiąść do jeepa w Pitalito, ale to jest w cenie biletu. Ledwie wsiedliśmy do jeepa gdy 'przewodnik' zaczął nam oferować swoje usługi, polecać miejsce do spania, do jedzenia itp. Strasznie nachalny był, wiec na odczep powiedziałam mu nazwę jakiegoś miejsca, o którym wyczytałam w przewodniku. Micheal i Eric zrobili to samo. Nawet zamierzaliśmy tam dojść, ale ludzie po drodze byli tak nachalni (co chwile ktoś nas zaczepiał oferując konne przejażdżki, rafting itp.), że w końcu zdecydowaliśmy się na hostel Dios Lunar, bo taką wizytówkę miał Micheal.
Byliśmy jedynymi gośćmi w hostelu (10.000 za łóżko w dormitorium, bardzo czyste i wygodne, do tego świeży sok z pomarańczy gratis!). Pani domu zapytała nas, skąd wiemy o tym miejscu. Micheal wspomniał coś o Carlosie, skrzywiła się nieznacznie.
Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na lunch. Znaleźliśmy El Fagon (6.000 za menu del dia). Smacznie i tanio, tylko jakoś ciemno w środku było. Po lunchu poszliśmy na spacer do 2 najbliższych archeologicznych zabytków. Po drodze żadnych turystów nie widzieliśmy, miasto w ogóle jakby wymarłe było. Zaczęło padać, wstąpiliśmy więc do włoskiej restauracji (która teoretycznie nie ma prawa bytu w takim miejscu) na piwo. Gdy się uspokoiło poszliśmy spokojnym spacerkiem do punktu widokowego el tablon - na dolinę rzeki Magdalena (chyba). Przy punkcie mieszczą się dwie rzeźby. Może i tylko dwie, ale samo miejsce jest warte zobaczenia ze względu na widoki.
Wracając po ciemku ze wzgórza zaczepił nas jakiś malutki człowieczek i oczywiście zaczął namawiać na konie. Micheal powiedział, że już jest omówiony z jednym człowiekiem. Jakim? Z Carlosem. Carlosem Gomezem? Taaak. To mój brat, ja jestem Segundo Gomez. (jak można nazwać kogoś Drugi Gomez??). Niziołek (10 cm mniej i nazwałabym go karłem) zaprowadził nas do 'biura turystycznego' swojego brata. Micheal był wniebowzięty, gdyż nie pamiętał jak wyglądał Carlos, pamiętał tylko jego kolegę. Z Ericem nie byliśmy zainteresowani tą wycieczką, ale chcieliśmy zobaczyć, jak się rzeczy rozwiną. Oczywiście z wycieczką żadnych problemów nie było, umówili się na dzień następny na rano na 5-cio godzinna jazdę konną, przy czym Micheal nigdy wcześniej konno nie jechał.
Nieco o samym mieście: San Agustin żyje parkiem archeologicznym. Każdy albo pracuje w parku, wokół parku, prowadzi dom gościnny, restauracje, wycieczki konne lub jeepem. Pech chciał, że akurat trafiliśmy na dzień bez turystów, wszyscy więc skupili się na nas. Do tego miasto samo w sobie jest brzydkie, małe i po zmroku nie ma co robić. Z pozytywów - San Agustin jest tanie.
Miasto wraz z naganiaczami wydało mi się tak okropne, że nie chciałam zostawać dłużej niż trzeba. Z Ericiem postanowiliśmy zobaczyć park rano i wrócić popołudniowym autobusem. Zarezerwowaliśmy bilety na 14.15.
Micheal miał do dogadania szczegóły wycieczki, udał się więc do domu Carlosa, a my poszliśmy do hostelu poczekać na niego. Wrócił zadowolony, gdyż Carlos zaoferował mu wycieczkę pełen pakiet - najpierw szlakiem utartym do rzeźb, następnie bynajmniej-nie-kawowe pola, połączone z przygotowaniem bynajmniej-nie-kawy. Pokazał mu nawet notesik z rekomendacjami od różnych turystów.
Zgłodnieliśmy, poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia i znowu pech chciał, że trafiliśmy na Segundo. Niepytany o pozwolenie przyłączył się do nas i pił na koszt Micheala cały wieczór. Po drodze widziałam kilka lokali z bilardem, zaproponowałam więc, że może pójdziemy pograć. Segundo zaprowadził nas do jakiejś dziury, gdzie wszyscy się gapili na nas. Po 10 minutach przestali. Zrzuciłam to na fakt, że byłam tam jedyną dziewczyną. Tylko jeden stół był wolny, ale... nie miał dziur! Segundo wytłumaczył nam zasady kolumbijskiego bilarda, bez dziur i tylko z 3 bilami. Jak tylko zwolnił się normalny stół, przenieśliśmy się. Ogólnie atmosfera była dziwna, Segundo co chwilę kogoś poklepywał, uśmiechał się itp. Potem się dowiedziałam, że cały stół naprzeciwko zajęty był przez policję. Do tego gdy Eric poszedł do banos ktoś mu szepnął 'cuidado' (ostrożnie). Zakończyliśmy wieczór i poszliśmy do hostelu. Otworzył nam pan domu - owy kolega Carlosa, którego twarz zapamiętał Micheal.
Nie wiem czy udało mi się oddać klimat tego wieczoru, ogólnie było bezpiecznie, bez ekscesów, ale sam fakt, że wszyscy naokoło wiedzą, tolerują i się polecają... To chyba właśnie Kolumbia.