…a właściwie jedno – beznadzieja. Beznadzieja idealnie oddaje stan rzeczy, gdyż jest pojęciem pojemnym. W tym przypadku mam na myśli zarówno ogólną sytuację w szkolnictwie, czyli fatalny poziom (zachowania uczniów, nauczania, ogólnie wszystkiego), jak i wizję na przyszłość, czyli brak nadziei na zmiany.
Doświadczenia z nauczania w szkole państwowej mogłabym zebrać w kilku tomach, ale pewnie większość zakwalifikowałaby je jako gatunek fantasy. Postanowiłam więc, że do szkoły państwowej, mimo niewątpliwej zalety jaką jest umowa o pracę, więcej nie pójdę.
Po tym fatalnym epizodzie w życiu nastąpiła Cartagena. Raj na ziemi, a do tego najlepsza praca jaką miałam. Polska mogłaby się dużo nauczyć od Kolumbijczyków w tej kwestii: etat 40 godzin, 16 uczenia, reszta na zajęcia dodatkowe, przygotowanie zajęć, egzaminy itp. O 15 praca się kończyła i więcej mnie nie zajmowała, nie zabierałam jej do domu, nie śniła mi się.
No i powrót do rzeczywistości. Zgodnie z moim postanowieniem, w Polsce założyłam własną działalność gospodarczą i poszukałam szkół do współpracy. Tak jest – liczba mnoga, szkół. Pracowałam w 3 miejscach, do tego prywatne lekcje, od 8 do 21, czasem dłużej, z całym mnóstwem okienek. Doszłam do momentu, gdy fizycznie niemożliwym stało się przyjęcie większej ilości uczniów, a to oznaczało, że moje żenujące zarobki się już więcej nie podniosą. Nastał czas na konkretne zmiany. (a’propos zarobków, patrząc na wypłatę zawsze wyświetlała mi się w głowie scena z filmu „Dzień Świra”, gdy główny bohater odbiera swoja wypłatę …”i jakby mi w twarz dali”, ech).
Ponownie zwróciłam się do AIESECa, wyszukałam idealną ofertę i lecę do Ho Chi Minh City na rok. Oczywiście w dalszej części bloga o pracy nie będzie, tylko o mniejszych i większych podróżach :D
P.S. Dlaczego Wietnam? Gdybym miała się kierować sercem, bez wahania wybrałabym Amerykę Południową. Rozum (głównie w postaci rodziców i przyjaciół;) podpowiedział, żeby jednak postawić na rodzaj praktyki. I tak padło na Wietnam.