Już raz przerabiałam małe dziecko w samolocie, płaczące i plujące jakąś papką. Tym razem roczny maluch wyyyył, wył w niebogłosy cały czas, a aeroflot zatyczek nie daje. Do tego za mną siedział Rosjanin o gabarytach większych niż przeciętne, więc nie mogłam odchylić fotela. Wysiadłam wymęczona, wizę załatwiłam raz dwa, wyszłam z lotniska i zobaczyłam dziesiątki, jeśli nie setki, Wietnamczyków stłoczonych przy barierkach od lotniska. Na szczęście z dwoma wietnamkami przyszedł po mnie Jesse (wygląda trochę jak Kevin Bacon w Footloose) Dziewczyny świetnie mówią po angielsku, a do tego wyszukały mi super pokój.
Mieszkam w dzielnicy koreańskiej w wysokim i wąskim budynku (jak większość tutaj). W co drugim budynku znajduje się jakaś jadłodajnia, gotować chyba nie będę w takim razie…:)
Mam dla siebie duży czyściutki pokój z łazienką, a w pokoju gigantyczne wyrko (na 3 osoby lekko, można mnie odwiedzać parami;). Klimatyzację mogą zamontować za dodatkowe 50 dolców miesięcznie, ostałam się więc przy wiatraku (daje radę, zwłaszcza jak się leży na wyrku). Parę minusów oczywiście też się znajdzie: jedyne okno to w zasadzie okienko, a do tego jest tak wysoko, że nawet ja tam nie sięgnę; łazienka jest ową sprytną kombinacją kabiny prysznicowej i ubikacji, którą już poznałam w Kolumbii. Ale co tam – przez okienko przynajmniej robale nie będą wchodzić, a biorąc prysznic można również załatwiać inne potrzeby; lub podczas załatwiania potrzeb ogolić nogi, hehe ;)
Do podpisania umowy o wynajem potrzebowałam kserokopii paszportu. Jesse zabrał mnie więc do siedziby firmy. Firma mieści się przy lotnisku, tak jak dzielnica w której mieszkam… trzy przecznice i jestem w pracy, znów mi się poszczęściło! Poznałam dziesiątki ludzi, których twarzy ani imion nie byłam w stanie zapamiętać. Wszystkie 300 osób pracuje w jednym biurze, to ponad moje nauczycielskie zdolności ogarniania twarzy i imion nowych uczniów;)
Do tego momentu było zupełnie zwyczajnie, ot takie normalne zapoznawanie się z okolicą. Za to na wieczór zostałam zaproszona na kolację z klientami firmy. Z Jessim wzięliśmy byle jaka taksówkę na ulicy i podjechaliśmy na miejsce spotkania – Royalpark Hotel. Wow. Szef już czekal, za chwilę przyszła para Amerykanów, bardzo wyluzowanych i gadatliwych. Wsiedliśmy do wypasionej taksówki i pojechaliśmy do ZanZBaru na parę drinków.
Po drodze mijaliśmy wszystkie miejsca warte zobaczenia w Saigonie. To co się dzieje na drogach to istny Sajgon. Jestem szczerze przekonana, że właśnie stąd się wzięło to powiedzenie – ktoś spojrzał na te wszystkie skutery i taksówki prujące w każdym możliwym kierunku i pomyślał „ale Sajgon jest #$%^*”, a po ocenzurowaniu zostało tylko „ale sajgon!”. Wyrazy współczucia dla kierującym ruchem – stoją na platformach przy barierkach na każdym większym skrzyżowaniu i udają, że maja jakiś wpływ na to, co się dzieje. To musi być frustrująca praca ;) i niebezpieczna!
Już w barze spojrzałam w kartę i się zaczęłam zastanawiać, czy wzięłam dongów chociaż na dwa drinki… Zamówiłam Sexy Tart, drink z sokiem z marakuji i szampanem (szampan podany w osobnym kieliszku). Byłam bez kolacji, nie chciałam szaleć, ale szef domówił dwie kolejki, na szczęście płacił za wszystko :) w międzyczasie pojawiła się kolejna klientka, bardzo odstawiona Wietnamka Lisa. Rozmawialiśmy sobie o samolotach, głównie rosyjskich, taki temat na czasie ostatnio ;)
Punkt drugi programu to Argentina Steakhouse. Wszyscy zamówili krwiste steki, ja wzięłam krewetki z sałatką, żeby było lekkie na żołądek. Po posiłku strzał wódki „from the house”. Jak można się było domyślić – strzał polskiej wódki. (W Kolumbii pierwszy strzał wódki też był z polskiej :)
Szef widocznie postanowił pokazać klientom wszystkie najfajniejsze miejsca w Ho Chi Minh City (HCMC). Jak dla mnie super, załapałam się na darmowy clubbing do miejsc, w które sama w życiu bym nie poszła ;) A więc miejsce trzecie które odwiedziliśmy to Chill Bar usytuowany na dachu drugiego najwyższego wieżowca w HCMC. (http://chillsaigon.com/skybar.html) Widok obłędny, przypomniało mi to scenę z Kac Vegas w Bangkoku, tyle że wieżowiec z Bangkoku był wyższy. Oczywiście nie wzięłam aparatu, bo myślałam, że idziemy sobie na kolację i tyle. Może gdy znowu przyjedzie jakiś klient..? ;)
No i cóż mogę powiedzieć po moim pierwszym dniu. Raczej nie było typowo, ani jak na Wietnam, ani jak na moje preferencje, ale przynajmniej rozwiałam jedną z moich największych obaw – nie będzie nudno!