Wrzesień słynie w Wietnamie jako najbardziej deszczowy miesiąc. Z przykrością potwierdzam – leje codziennie. Leje rano, leje popołudniu i wieczorem, pada całą noc. W przerwie obiadowej i w przerwie na kawę, w weekend i w tygodniu. Przy jednym oberwaniu chmury mój skuter zamienił się w skuter wodny. Skuter przeżył, buty niestety nie.
Z braku wycieczek sięgam po sprawdzoną „zapchaj dziurę” - jedzonko. A w tej kwestii Wietnam jest niesamowicie bogaty, aż nie wiadomo od czego zacząć. Zaczynam więc skromnie – od owoców.
Prawie codziennie w przerwie na kawę wychodzę sobie do jednej z licznych ulicznych sprzedawczyń aby nabyć siateczkę owoców. Owoce na stoiskach sprzedają świeżutkie, już obrane, a do tego chłodne, bo trzymane na wielganych bryłach lodu. Jako dodatek – posypka z chili, przed którą bronię się zawzięcie – no bo po co doprawiać skończoną doskonałość? :)
Wietnam obfituje w dobrze znane owoce:
Banany – średnie i te śmieszne malutkie; po usmażeniu na głębokim tłuszczu te małe rozpływaja się, pyszota!
Ananasy (dua, czyt, /jua/z intonacją w górę) – słodziutkie, odpowiednio miękkie i soczyste, pyszota!
Arbuzy (też dua /jua/ ,ale z intonacją pytającą) – ponieważ w wymowie od ananasa różni się tylko intonacją, nigdy nie wiem co danego dnia uda mi się kupić ^^
Mango – bardzo dobre, ale jednak w Kolumbii lepsze ;)
Papaya – Wietnamczycy są fanami sałatki z papayi, ja również ^^ dodają ją nawet do banh mi!
I sekcja owoców, które wprowadziły mnie w osłupienie, gdyż musiałam posłużyć się wikipedią aby je sobie na polski przetłumaczyć – zwyczajnie nigdy wcześniej się z nimi nie spotkałam.
Rambutan (chom chom) – to te kolczaste kuleczki z białym miąższem na pestce, o których pisałam już wcześniej, i chyba też wspomniałam, że pyszota.
Mangosteen – ciemna skorupa z małymi listkami jak jakieś narośle skrywa białe ząbki zaczepione wokół miękkiej pestki; moje ulubione – zdecydowanie pyszota!
Guava – dość twardy zielony owoc,którego skórę i miąższ zjadamy, a miękki środek wycinamy, bo zawiera twarde drobne pestki; smakuje trochę jak twarde, mało soczyste jabłko.
Jackfruit (który wikipedia tłumaczy jako dżakfrut) – imponuje wielkością, ale czy smakiem... nie jestem przekonana.
Durian (sau rieng, lepiej zapamiętać wietnamską nazwę) – niechlubny śmierdziuch. Stoisko z durianem wyczuwa się z kilku metrów; w biurze obowiązuje nieoficjalny zakaz przynoszenia duriana. ^^ Zapach mnie zniechęcał skutecznie do spróbowania duriana, dopóki nie nauczyłam się wietnamskiej nazwy – okazało się, że jadłam duriana smażonego na głębokim tłuszczu, kupionego gdzieś na ulicy. A się zastanawiałam, dlaczego dodają cebuli do mango... ;)
No i najważniejsze - ceny:
pół obranego i pokrojonego arbuza, ananasa lub papayi, w siateczce i z wykałaczką aby sobie rąk nie pobrudzić – 5.000 VND (ok. 70 gr)
pęk ok. 10 średniej wielkości bananów – 12.000 VND (ważne info – nie odrywać bananów samemu, ale pokazać, ile się chce; banany są tak dojrzałe, że mogą popękać, dlatego sprzedawcy odcinają je nożem)
kg mangosteen albo chom chom – 15-20.000 VND