Okazuje się, że podczas 12 godzin w autobusie można trochę poznać kraj.
Podczas 30 minutowego przystanku poszliśmy się przejść na lokalny targ. Widziałam ich już sporo w Wietnamie, ale ten kambodżański nadał nowe znaczenie słowom "brud" i "smrodek" ;) Przed autokarem warowały już oberwane i ubrudzone dzieci, wesoło zajadając mango. Gdy tylko otworzyły się drzwi do autokaru, dzieciaki przybrały zbolałe miny i zaczęły wyciągać ręce. Dziwi mnie to o tyle, że w Wietnamie jest bardzo mało żebraków; nawet dzieci i ci obdarci przeważnie coś sprzedają lub oferują jakieś usługi, typu pastowanie butów lub losy na loterię.
W Kambodży trwały przygotowania do nowego roku, staliśmy się więc świadkami bardzo ciekawego rytuału. Do wiosek przywożono mnichów ciężarówkami. Przed domami czekały już całe rodziny z przygotowanymi wiadrami wody z kwiatami i miseczką lub witkami z jakiegoś zielska. Mnisi szczodrze skrapiali rodzinę wodę, lub wręcz lali wodą z miski, a w zamian dostawali wodę butelkowaną, przekąski i pieniądze. Ponoć w Kambodży mają też coś w rodzaju śmingusa dyngusa po nowym roku.
Przeprawa promem dostarczyła nam nowych doznań. W momencie gdy mały lokalny bus zatrzymywał się przed przystanią sprzedawczynie obskakiwały go jak mrówki drąc się wniebogłosy. Nasz autokar nie miał otwieranych okien, więc dali nam spokój.