W zeszłym roku postanowiłam na urodziny sprawić sobie wycieczkę na Phu Qoac. W tym roku chciałam odwiedzić drugą wyspę, Con Dao, ale wylądowałam z powrotem na Phu Qoac. W sumie czemu nie? Rajskie plaże to było akurat to czego potrzebowałam po kilku nerwowych tygodniach w pracy.
Dzień 1
Vietjet jak zwykle nawalił - opóźnienie samolotu 2 godziny. Słońce zachodzi tutaj ok.18, więc te 2 godziny mają duże znaczenie. W ramach rekompensaty z Evą i Janą dostałyśmy karnety na śniadanie. Z całego menu akurat mieli tylko zupę, która śmierdziała tak straszliwie, że mimo głodu i zaprawienia w wietnamskich stołówkach nie dałyśmy jej rady.
Lot był króciutki, za to droga z lotniska do Duong Dong zajmuje trochę czasu - lotnisko krajowe jest zamknięte, i wszystkie loty przylatują na lotnisko międzynarodowe. Nie wiedziałyśmy o tym, więc zarezerwowałyśmy zawczasu pokój w Peace Resort, niedaleko lotniska krajowego. Peace chyba dlatego, że jest na takim krańcu świata, że nawet psy tam nie szczekają. Szybko się przebrałyśmy w coś wygodnego, wskoczyłyśmy na motory i ruszyłyśmy na południe wyspy. Po drodze na rajską plażę której czyściutką wodę, bieluśki piasek i palmy miałam cały czas w pamięci, zatrzymałyśmy się na farmie pieprzu, obejrzałyśmy świątynie Cao Dai (można sobie spokojnie podarować), aż dojechałyśmy do portu. Coś nam się nie zgadzało, bo powinnyśmy minąć więzienie po drodze do portu. Zjadłyśmy grillowaną kałamarnicę,jeżowce i przegrzebki, po czym ruszyłyśmy po swoich śladach szukając więzienia - i nic. Zapytałyśmy na stacji benzynowej o drogę - staruszek, tudzież zajechany mężczyzna, wskazał nam fałdę ziemi, za którą był skręt na właściwą drogę; okazało się że dojechałyśmy do zachodniego portu, a nie jak zakładałyśmy południowego. Jeszcze kawał drogi był przed nami! Drogi się poprawiły od zeszłego roku, ale nadal jest kilka miejsc gdzie jedzie się po piachu.
Do więzienia dotarłyśmy późno. Wahałam się chwilę, ale w końcu postanowiłam że tą godzinkę dobrego słońca wolę wykorzystać na wygrzanie gnatów. Dojechałam do mojej rajskiej plaży, i niestety zawód! Fale były silne, więc woda zamiast boskiego turkusu miała kolor szary. Między dwoma kurortami walały się hałdy śmieci (czy nie mogliby tego posprzątać..?). Wynajęłam sobie leżaczek z zamiarem wylegiwania się i napawania ciszą i świeżym powietrzem. Znalazłam idealną pozycję,leniwy uśmiech zadowolenia wykwitł na mojej paszczy i pozostał tam - przez 5 minut. Słońce schowało się za górą, rzucając wielki cień na plażę godzinę wcześniej niż myślałam.(Taaak, nie zauważyłam że mam górę za plecami;) Przeklinałam w duchu vietjet ;)
Wracałyśmy po ciemku, co zajęło nam nieco więcej czasu niż byśmy chciały. Podjęłyśmy decyzję aby zatrzymać się w pierwszej restauracji jaką zobaczymy - wypadło na kuchnię niemiecką, ku naszemu zaskoczeniu. W mieście jest nocny targ. Jak to baby zawsze odwiedzamy takie miejsca :) Oferują mnóstwo świeżych owoców morza i biżuterii z pereł. Tuż za targiem znajduje się port i latarnia morska, a wokół mnóstwo ulicznego jedzenia, no i mnóstwo ludzi. Wróciłyśmy do "resortu" wypompowane z energii, z rękoma zdrętwiałymi od zaciskania na kierownicy. Marzył nam się gorący prysznic, ale nic z tego - nasz "resort" nie ma ciepłej wody...