Motor: Yamaha Nouvo 2003r (no dobrze, skuterek…)
Trasa: Tra Vinh – Bac Lieu
Km: 240
Przeprawy promowe: 3
Tankowanie: 1.5
Spotkani obcokrajowcy: 0
Godziny spędzone w drodze: 11
W drugi dzień naszej wyprawy wstaliśmy wcześnie, z góry zakładając że około południa trzeba będzie zrobić dłuższą przerwę. Wsunęliśmy zupę Pho na śniadanie i ruszyliśmy na spotkanie naszego najciekawszego dnia. (a ja sobie obiecałam nie podśmiechiwać się więcej z Phuong, mojej najlepszej kumpeli z pracy, że codziennie je zupę na śniadanie ;)
Tra Vinh leży nieco głębiej w ląd, więc odbiliśmy stamtąd na drogę do morza. Było cudnie! Zapach drzew iglastych mieszał się z wonią arbuzów przy drodze, do tego świeże morskie powietrze i kwitnące krzewy dopełniały obraz. To była końcówka pory suchej i widać było że ziemia potrzebuje już deszczu. Słońce grzało nielitościwie, ale twardo jechałam w pełnym ubraniu – aby się nie opalić, i żeby zapewnić sobie jakąś minimalną ochronę przy poślizgu (o czym napiszę więcej przy okazji kolejnej motorowej wycieczki!). Paweł śmiał się ze mnie i Macieja, i grzecznie odmawiał kremu z filtrem, który nakładałam na twarz przy każdym postoju. Pod koniec dnia uda miał tak spalone, że aż spuchnięte. Panthenolu już nie odmawiał.
Dotarliśmy do owego starego resortu francuskiego, do którego zmierzaliśmy dzień wcześniej. Lata świetności zdecydowanie ma już za sobą, a plaża z szarym piachem i szarym morzem chyba nawet do mojego top 100 by się nie załapała. Za to zapach iglaków tutaj był bardzo intensywny, a po miesiącach spędzonych w trujących oparach Saigonu płuca chciwie chłonęły morskie powietrze.
Wzdłuż tej drogi znajdowały się głównie pola uprawne, ze zdecydowaną przewagą arbuzów. Widzieliśmy również hodowle gniazd jaskółczych. Tutaj takie gniazda to prawdziwy rarytas i najwyraźniej dochodowy interes, bo kosztują krocie w sklepach. Hoduje się je w wysokich budynkach które wyglądają nieco jak bunkier z małymi otworami. Na niektórych zauważyłam kamery.
Dojechaliśmy do kolejnej już przeprawy promowej. Tym razem była dwuetapowa, a sposób w jaki przeładowywali motory z jednego promu na drugi to czyste mistrzostwo. Motory jechały pod pokładem, zajmując całą przestrzeń. Pasażerowie siedzieli zduszeni na ławkach pod ścianami, z kołami między nogami, a bileterka czołgała się po siedzeniach motorów żeby zgarnąć opłatę od wszystkich.
Prom wysadził nas na wysepce, i od razu było widać zmianę – dużo biedniejsze chaty, często kryte liśćmi palmy, a nie wszechobecną w Wietnamie blachą. Już po chwili od promu skończyła się droga i zaczął magiczny krajobraz. Jechaliśmy tak dość długo, z rzadka napotykając zabudowania. Wąziutka ścieżka wiła się między kanałem a zaroślami. Zatrzymaliśmy się przy nowiutkiej śluzie, nie pasującej do dzikiego i biednego krajobrazu wyspy. Szybko sprawdziliśmy google maps w poszukiwaniu drogi – pokazało że na wprost, gdzie droga wyglądała na cięższą, ale zdecydowanie ciekawszą, da się przejechać do promu. Krajobraz pochłonął mnie całkowicie i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się że jadę już na oparach… Wskaźnik był już pod czerwoną strefą i z doświadczenia wiedziałam że w każdym momencie motor może stanąć, a akurat byliśmy w tym najdzikszym zakątku wyspy. Na horyzoncie zamajaczyła chata, więc poprosiłam Macieja żebyśmy się zatrzymali i zapytali o paliwo. Weszliśmy do tej skromniutkiej chaty – w środku klepisko, hamak, telewizor, a na macie bambusowej siedziały dziewczyny rozkładając majonga. Na nasz widok zaczęły radośnie wrzeszczeć. Maciej wypytał o paliwo – nie ma. Droga na wprost? – tez nie ma, woda zmyła most dawno temu.. Wtedy zorientowaliśmy się, że zgubiliśmy Pawła. Tak się zapatrzyłam na krajobraz, że nie zauważyłam że wydzwaniał – zatrzasnął kluczyk w bagażniku, jeszcze przy śluzie. Wszystko wskazywało na to, że trzeba zawracać.
Kluczyk wydostaliśmy bez problemu – Paweł uniósł siedzenie maksymalnie jak się dało, a ja wsunęłam dłoń i wyciągnęłam klucz. Cenna lekcja na przyszłość – nie zostawiać nic wartościowego w bagażniku! Na oparach dojechaliśmy do kolejnej chaty, która sprzedawała benzynę z butelki. Dziewczyna była tak przejęta, że nawet nie zauważyła że mówimy do niej po wietnamsku, i odpowiadała po angielsku.
Z powrotem na lądzie obraliśmy główną drogę, żeby zdążyć do Bac Lieu przed zmrokiem. Te tereny zamieszkiwane są przez Kmerów, i rzeczywiście czuliśmy się jakbyśmy przejeżdżali przez Kambodżę – zabudowa, zwłaszcza pagody z charakterystycznymi dachami i złoceniami, oraz ciemne twarze tubylców zdecydowanie bardziej kojarzyły się z sąsiadem niż z Wietnamem.
Na kolację tym razem wybraliśmy wietnamskiego grilla. Chyba o tym jeszcze nie pisałam, więc wyjaśniam. Wietnamczycy uwielbiają grillować, a zwłaszcza samemu. Idąc na grilla do restauracji, na stole stawiają grilla (doniczkę z węglem i rusztem) oraz talerz przyprawionego mięska, warzyw czy co sobie zamówicie, i do dzieła! Grillowana wołowinka z noodlami, sałatą, ziołami i ananasem – pyszności!