Trasa: Ban Don – Ea Sup –Ea Drong – Pleiku, ok 220km
Droga była ciężka. Chociaż nie, napisać że droga była ciężka to przyznać, że ten zbiór dziur i fałd to była droga. A więc jechało się ciężko. Bardzo, bardzo ciężko. Była przygoda, było pięknie, były chwile zwątpienia, czyli pełen pakiet podróżnika dostarczony już na pierwszych 100 kilometrach.
Jak zwykle wyruszyłam wczesnym rankiem aby jechać za dnia. Bez śniadania, trochę zaspana pokonywałam pierwsze dziury kiedy nagle spomiędzy chat na palach wyszedł dzikus na słoniu. Wrażenie niesamowite! Zwolniłam i oczywiście dzikus okazał się zwykłym treserem, tylko bez koszulki, a to co wyglądało jak dzida to był owy szpikulec z dnia poprzedniego. Postanowiłam zrobić postój na kawę… Sensację wzbudziłam oczywiście, a że akurat policjant siedział w kawiarni to odwagi do zagadywania mieli dwa razy więcej niż zwykle. (Kawiarnie przydrożne to przeważnie dach i plastikowe stoliki i krzesełka, często również mają hamaki dla strudzonych kierowców. )Spojrzałam po raz kolejny na Google maps – zamiast cofnąć się na południe do Buon Me Thout i stamtąd jechać autostradą Ho Chi Minha postanowiłam jechać dalej na północ do Ea Sup. Stamtąd na mapie wiodła jedna dość gruba krecha na wschód przez wyżyny aż do autostrady. Gdy zapytałam przewodnika dzień wcześniej czy przejadę, enigmatycznie odpowiedział, że przejadę jeśli jest droga. Przypomniały mi się wypady po delcie Mekongu, kiedy czasem, dość często w sumie, okazywało się że drogi nie ma… Ale postanowiłam zaryzykować.
W Ea Sup miałam odbić w prawo w jakąś solidną drogę. Dróg widziałam kilka, ale żadna nie wydała mi się solidna. W końcu miejscowość się skończyła. Zawróciłam i wybrałam jedyną odnogę która miała ślady asfaltu na sobie. Ujechałam kawałeczek, sprawdziłam z gpsem gdzie jestem na mapie – zgadzało się. Jechałam przez suszący się ryż i zielsko na drodze, pośród biedniutkich drewnianych chat, a mijające mnie twarze przypominały bardziej te z Sapy niż z Saigonu. Ciemne, ogorzałe, pomarszczone… I tak dojechałam do rzeki gdzie droga się skończyła! Sprawdziłam gpsa jeszcze raz – pokazał, że jestem gdzieś na północ od właściwej drogi, na białym polu na mapie…
Zawróciłam, i wybrałam następna odnogę w Ea Sup, i to już była ta właściwa, chociaż trudno mi było uwierzyć… Droga była dość szeroka, ale polna! Czerwony pył szybko pokrył moje ubranie, kask i motor, wdzierał się do nosa i buzi. Trzęsło paskudnie, a jadąc za kimś jechało się w chmurze pyłu. Z tym że innych motorów zbyt dużo nie było. Jechałam przez pola, raz po raz mijając jakąś drewnianą chatkę. Na drodze zauważyłam mocno przygarbioną czarniutką od słońca staruszkę machająca na mnie. Zatrzymałam się żeby zapytać o co chodzi, a ta raz dwa wgramoliła mi się na motor, między plecak a mnie. I tak zabrałam moja pierwszą w życiu autostopowiczkę Dojeżdżając do rzeki wskazała aby skręcić przed mostem w prawo w stronę drewnianej wiaty. Zsiadła przed szlabanem z napisem „20tys. Dongów”. Zawróciłam na drogę, i wtedy to się zorientowałam, że most który widziałam z pewnego dystansu jest w budowie, zamknięty… Droga w dół prowadziła do rzeki, ale poziom wody nie pozwalał na jej przejechanie. Podjechałam ponownie pod szlaban – okazało się że to droga do prywatnego mostu, przejazd płatny. Cóż było robić, zapłaciłam i pojechałam.
Dalej było coraz mniej ludzi, i coraz mniej chat. Upływało 10, czasem 15 minut kiedy nie widziałam nikogo. Dotarłam do kolejnej rzeki. Była płytka, ale o kamienistym dnie. Akurat ktoś przejeżdżał , popchnął mi motor i udało mi się przejechać. Tutaj dopadł mnie kryzys – musiałam wjechać motorem pod stromą górkę drogą głęboko pooraną spływającą do rzeki wodą. Motor skakał jak szalony, co chwilę wpadając w jakąś koleinę. Zastanawiałam się czy najpierw spalę sprzęgło czy się wywrócę, gdy wyjechałam na prostą. Uffff, ale zmęczenie dopadło mnie nagle i stanowczo, chyba bardziej psychiczne niż fizyczne. Ku mojemu zdziwieniu po kilku kilometrach fałd i dziur wyjechałam na asfaltową drogę! Pojawiły się domy na palach i szkoła, a także, ku mojej niezmiernej radości, sklepik! Krótki postój na zimny napój zregenerował moje morale, ruszyłam w dużo lepszym nastroju, podziwiając egzotyczną architekturę i odmachując dzieciaczkom przy drodze.
Asfalt nagle się skończył i znowu przyszło mi męczyć się spory kawał po polnej drodze. Tym razem jechałam przez sady i pola kawy, co było znakiem że zbliżam się do celu. Ponownie pojawił się asfalt, a potem już skręt na autostradę. No nareszcie!
Niestety ucieszyłam się przedwcześnie… Autostrada na całej trasie do Pleiku była w remoncie! W obie strony przewalały się ciężarówki, często był tylko jeden pas, przewężenia, zerwana nawierzchnia, do tego kurz i smród spalin… Jechało się paskudnie, i nawet nie było na co popatrzeć w tych nielicznych momentach gdy opadał kurz – ten fragment trasy słusznie jest uznawany za najmniej atrakcyjny. O 16 dojechałam do Pleiku, wymęczona, z obolałym zadem i drętwiejącymi ramionami. Zakładałam że zatrzymam się w oddalonym o 50km od Pleiku Kon Tum, ale się poddałam. Stwierdziłam że jeśli droga do Kon Tum jest tak fatalna jak ostatnie 100km to nie dojadę przed zmrokiem. Tym samym trasa na dzień następny wydłużyła mi się do 330 kilometrów…
p.s. Mój soniacz się zepsuł podczas wypadku, więc robiłam zdjęcia głównie telefonem. Telefon z kolei się zawiesił i musiałam przeprowadzić restart, zakończony utratą wszystkich zdjęć… Tym samym ostało mi się zaledwie kilka zdjęć z tej wyprawy :(((((