-Dzień dobry słoniku!
Słoń uśmiechnął się po słoniowemu i wyciągnął trąbę po trzcinę cukrową. Schrupał z owym słoniowym uśmiechem i wesoło zawachlował uszami.
Tak sobie wyobrażałam spotkanie ze słoniem w Azji. Mały głosik w mojej głowie podpowiadał, żeby wziąć poprawkę na Wietnam, że tutaj zwierzaki to przede wszystkim jedzenie, a w drugiej kolejności siła robocza…
No więc słoń wyglądał na niebyt szczęśliwego i nie uśmiechał się wcale. Jakiś chłopak wręczył treserowi puszkę piwa, wdrapał się na słonia na kilka fotek i zszedł. Nie zdążyłam się dokładnie zwierzakowi przyjrzeć, kazali mi od razu się wdrapać na drabinę i siąść na słonia. Metalowa konstrukcja na słoniu kolebała się w rytm jego kroków, tyłek zjeżdżał mi z deski przez cały spacer i ogólnie ciężko było się wyluzować przy ciągłej walce o równowagę. Treser siedział na karku słonia, w jednej ręce trzymając piwo, w drugiej szpikulec. Zaraz jednak się przeniósł na słoniowe czoło, kopiąc go laczkiem w trąbę za każdym razem gdy słoń schodził ze ścieżki. Wtedy też zobaczyłam że słoń ma uszy pokłute do krwi… Piwo i szpikulec w końcu odłożył, ale tylko po to, żeby, a tak, a jakże – zapalić papierosa! I tak sobie jechałam na słoniu przez park narodowy Yok Don, kolebiąc się, zdzierając skórę z zada (następnego dnia na motorze BOLAŁO), głową ściągając pajęczyny i wdychając dym papierosowy… Po jakiś 20 minutach treser zauważył grzyby przy krzaku, zlazł żeby nazbierać i na szczęście już nie chciało mu się wsiadać z powrotem. Od razu zrobiło się sympatyczniej. Dostałam zezwolenie na przeniesienie się na kark słonia. Wygodnie było przez jakąś minutę, po czym słoń zaczął się wachlować, rytmicznie uderzając uchem o moje poobdzierane i jeszcze nieco spuchnięte kolano… Wróciłam na dechę.
Po godzinnej przejażdżce na słoniu wybrałam się na trekking po parku w towarzystwie dwóch Francuzek i przewodnika. Przewodnik jest obowiązkowy, gdyż ścieżki w parku są nieoznaczone. Powiem szczerze – jednodniowy trekking w tym parku można sobie spokojnie podarować. Nawet po godzinnym spacerze napotykaliśmy się na śmieci i było słychać ryk motorów… Przewodnik nie odzywał się chyba że się go o coś zapytało. Jedyne co powiedział od siebie to że nie zobaczymy żadnych zwierząt, bo jest za późno. Sama flora parku też jakoś specjalnie nie powaliła mnie, ale całkiem możliwe że nie jestem obiektywna, bo mi nieco humor zepsuli, a tym samym cały odbiór mógł być inny.
Po południu udałam się na spacer do pobliskiej wioski mniejszości etnicznej Lao. Lao budują chaty na palach i raczej nie przelewa im się. Część była uśmiechnięta i nastawiona przyjaźnie, ale części mijanych ludzi wyraźnie nie podobało się, że jakaś turystka sobie tam spaceruje. Zdjęć za dużo nie robiłam, przeszłam się tylko w stronę rzeki i z powrotem, ale i tak jakiś typ na motorze zepchnął mnie z drogi z bardzo niesympatycznym wyrazem twarzy. Grr, miałam dosyć już tego miejsca.
Głównym powodem dla którego przyjechałam do parku narodowego Yok Don były słonie. To było moje marzenie – przejechać się na słoniu i zobaczyć słonie w ich naturalnym środowisku… Ale ten jeden smutas z bielmem na oku raczej przyprawił mnie o wyrzuty sumienia niż dostarczył frajdy.
PRAKTYCZNE INFO
1dniowy trekking z przewodnikiem: 400k VND (do podziału jeśli jest więcej osób)
Godzina jazdy na słoniu: 400k VND (max. 2 osoby)
Nocleg w hoteliku przy parku narodowym: 300k VND
Posiłki w parkowej stołówce: 50k VND