Trasa Pleiku – Hoi An ok. 330km
3-3-0 krążyło mi po głowie od samego rana. Nie miałam specjalnie wyboru, musiałam pokonać tą trasę w ciągu jednego dnia. Po drodze z Pleiku do Hoi An są dwa duże miasta – Kon Tum, 50 km od Pleiku, oraz Da Nang, 30km od Hoi An, nie byłoby więc gdzie się zatrzymać na nocleg.
Motor kupiłam z popsutym prędkościomierzem i jakoś przez te 2.5 roku nie naprawiłam go, nie było takiej potrzeby. Tego dnia wiedziałam, że o ile droga pozwoli, powinnam nieco przyspieszyć. Znalazłam sobie „lokalsa” jadącego z sensowną prędkością i jechałam za nim. Autostrada z Pleiku do Kon Tum była nowiutka, jechało się wygodnie i szybko. Za Kon Tum droga odbiła nieco na zachód a potem zaczęła się wspinać na północ. Ruch ciężarówek szybko ustał, po około 100 km rzadko kiedy widziałam auta czy motory, miejscowości były coraz rzadziej rozrzucone, pojawiły się z kolei bardzo
charakterystyczne chaty na palach z gigantycznym spadzistym dachem. Spadek temperatury był mocno odczuwalny, a po jakimś czasie zaczęło siąpić z nieba. Jechałam twardo dalej, coraz wyżej, przez kręte drogi i mgłę. Zęby zaczęły mi szczękać a ręce trząść się od wilgoci i silnego wiatru. W końcu deszcz lunął na całego i postanowiłam zrobić przystanek. Trochę czasu zajęło zanim dojechałam do jakiejś miejscowości. Kawiarenka była skromniutka, ale udało mi się zamówić gorącą herbatę i kupić dodatkową pelerynę. Założyłam dwie peleryny, dwie maski na twarz, dwie pary rękawiczek, a włosy rozpuściłam i owinęłam wokół nich szal. Pokrzepiona gorącą herbatą ruszyłam dalej w dobrym nastroju.
Po wielu zakrętach droga zaczęła w końcu opadać w dół, wyjechałam z mgły i mogłam podziwiać cudowne wietnamskie góry. Zjechałam w dolinę, a widoki zrobiły się tak cudne, że aż ciężko było się skoncentrować na drodze. Widać było dzikość tych terenów, bez zabudowań, z rwącą rzeką na dole, a jednak ktoś tutaj wybudował autostradę! (oficjalnie droga ta nazywa się autostradą AH17, zwaną też autostradą Ho Chi Minha, ale oczywiście od naszych standardów dzielą ją lata świetlne)
Na zmianę marznąc i zachwycając się dojechałam do skrętu na wschód – drogi do Hoi An! Zostało ostatnie 60 km, a słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Zatrzymałam się na kawę i toaletę. Te kawusie, toalety i posiłki po drodze to takie okno do życia miejscowych. Dostałam szklankę ciepłego mleka skondensowanego z odrobiną kawy. Potrzebowałam energii więc wypiłam, ale ciężko było. Właścicielka umilała mi czas paplając o swoich dzieciach, trochę po angielsku, trochę po wietnamsku. Do toalety szło się przez dom. Musiałam ściągnąć buty, przejść po schodach, następnie założyć buty idąc przez otwartą kuchnię gdzie zmywano naczynia w miskach, znowu po schodach na których szczycie stała latryna bez drzwi. W progu postawiono deskę sięgającą mi polowy łydek – żeby szczeniaczek który siedział zamknięty w kibelku nie uciekł. Kibelek to oczywiście dziura w betonie. Że też szczeniak tam nie wpadł ^^
Góry zostały za mną, a zaczęły się pola ryżowe i urokliwe widoki z których słynie okolica Hoi An. Pewnie dojechałabym za dnia, ale tam gdzie powinien być most stały same przęsła. Zaczęło się kombinowanie, pytanie o drogę, zawracanie i ostatni odcinek robiłam po ciemku, jadąc w ślimaczym tempie, bo droga była dziurawa przestraszliwie, a dziury jak już wiecie nauczyłam się szanować ;)
Dojechałam! Zrobiłam 330 km na motorze (skuterze..)! Satysfakcja przeogromna, wspomnienia cudowne, a zdjęcia… zdjęcia ostały się 3, i to paradoksalnie wszystkie 3 zrobione w tym samym miejscu. Reszta przepadła.