Hoi An jest czarujące. Wiem wiem, sprzedawcy bywają nachalni, morze turystów przewala się przez ulice, ale wystarczy wstać nieco wcześniej i popatrzeć jak miasteczko budzi się do życia, gdy wystawy sklepowe jeszcze się nie rozłożyły, turyści śpią, a Wietnamczycy wciągają swoje zupki na ganku. To była moja trzecia wizyta w Hoi An, wszystkie ważniejsze zabytki już widziałam, więc tym razem postawiłam na swobodę, spacery i obserwację. Aparat i telefon nie działały, więc nie robiłam zdjęć, w walizce nie miałam już ani centymetra miejsca, więc nie interesowały mnie zakupy. Po prostu chłonęłam urok tego miejsca, zachłannie, tak żeby wystarczyło na zapas, żeby było co wspominać po powrocie do Polski. Zostałam trzy dni, odwiedziłam ruiny My Son (jeśli ktoś był w Angkor Wat, można spokojnie sobie podarować), spędziłam jedno popołudnie na plaży, zaliczając ostatnie poparzenie słoneczne w Azji (w kształcie okręgu między łopatkami – tam gdzie dłoń z kremem do opalania nie sięgnęła ;), i spróbowałam chyba wszystkich lokalnych dań. W końcu przyszedł czas na załatwienie ostatniej sprawy – mój motor! Do Saigonu wracałam samolotem, a motor chciałam sprzedać. Będąc w mekce konsumentów, wykorzystałam ich własną broń do sprzedaży.
- Miss! Chcesz kupić jakieś ubrania?
- Nie, a może ty chcesz kupić motor?
- Ile?
- 40$, niebieska karta i historia serwisowania w Yamaha service. (niebieska karta = dowód rejestracyjny)
- Miss, poczekaj 5 minut!
I tak to poszło, w 5 minut ^^ Moje serducho zawyło lekko, poczułam się jakbym sprzedała przyjaciela, mojego wiernego towarzysza podróży, i do dzisiaj z całego doświadczenia wietnamskiego najbardziej tęsknię za moim motorkiem i wariackim ruchem ulicznym (nie licząc Phuong i Nga oczywiście, i reszty znajomych z Wietnamu).
Mimo to do Saigonu wracałam zadowolona, wypoczęta i naładowana energią, z poczuciem, że udało mi się osiągnąć zamierzony cel, który nawet w moich oczach wydawał się lekkim wariactwem.