O godzinie 6 rano w pokoju było już koszmarnie gorąco. Żeby się trochę schłodzić dziewczyny postanowiły zabrać mnie na plażę.
Najpierw jednak śniadanko od mamy Ary - yuca z jajecznicą. Sprawdziłam w słowniku, yuca tłumaczą jako yuka... Nie mam pojęcia co to za korzeń,a dziewczyny nie były w stanie mi wyjaśnić. Załączam zdjęcie.
Już byłyśmy prawie gotowe do drogi, gdy zadzwoniła przyjaciółka Monici. Nie wróciła do domu na noc i bała się wrócić sama, poprosiła więc Monice o towarzyszenie jej. Jak mi Monica wyjaśniła, ludzie tutaj są bardzo tradycyjni i nie wypada dziewczynie spać poza domem.
W międzyczasie zaczęłam pakować torbę na plażę, odnajdując w niej kompletnie i całkowicie płynną czekoladę. Dzięki niech będą projektantom opakowania, nic się nie wylało. Za to w zewnętrznej kieszeni zalęgły się mrówki! Spryskałam je środkiem odstraszającym insekty i podziałało, mrówki pokazały spody nóżek, ale boję się teraz pryskać tym swoją skórę.
W końcu - plaża! Przy panujących tu temperaturach jest to chyba najprzyjemniejsze miejsce w mieście, gdyż od morza wieje chłodny wiaterek. Rozsiadłyśmy się pod namiotem na plastikowych fotelach. Zerknęłam na morze karaibskie - cudownie szumi i faluje!
Trzeba się jednak nieźle w ten szum wsłuchać, gdyż miejscowi sprzedawcy robią wszystko, żeby morze zagłuszyć.
Z przewodnika i różnych relacji wiedziałam, że sprzedawcy podchodzą bezpośrednio do leżakujących na plaży ludzi i oferują im swoje towary. Przesadą jest jednak, iż robią to co 5 minut. W rzeczywistości robią to znacznie częściej. Czasem nawet po kilku naraz ustawiało się chcąc mi sprzedać okulary, kapelusz czy pareo. Grzeczne "No, gracias" jednak wystarczy, żeby odeszli; nie są nachalni. Częstotliwość z jaką nas zaczepiali zapewne była spowodowana kolorem mojej skóry (wtedy byłam jeszcze bielutka jak Śnieżka).
Marketing plażowi sprzedawcy opanowali do perfekcji, przy czym wykazują się dużą oryginalnością:
gwiżdżą, trąbią,dzwonią, stukają szczypcami o misę z jedzeniem, nagabują, syczą oraz wykrzykują nazwę produktu (głosem niczym kamień rysujący szkło). W ten oto sposób można sprzedać wszystko: okulary, pareo, koszulki, koraliki, bransoletki, zegarki, chipsy, chrupki, raspado de tomarindo, piwo, koktajl z krewetek, dmuchane koła, klapki, zabawki, słodycze zrobione z kokosa, mango w kawałkach, świeże ryby i co tylko wpadnie im do głowy. Osobiście najbardziej podobało mi się sprzedawanie muzyki :) (załączam na filmiku).
Skusiłam się na raspado de tomarindo, coś w rodzaju sorbetu z grubo kruszonym lodem z sokiem owocowym, oraz lunch składający się ze świeżutkiej grillowanej ryby, pychota! Dziewczyny z kolei postanowiły zaopatrzyć się w kapelusze. Przesmradzały, przebierały, przeglądały się, aż w końcu pieniądze przeznaczone na ich lunch znalazły się w rękach szczęśliwego sprzedawcy.
Czas nam miło upływał na nieco śmiesznej rozmowie. Bliźniaczki nie doceniły mojego podstawowego hiszpańskiego, więc co chwila się dziwiły, że rozumiem, a nawet odpowiadam. W końcu doszły do słusznego wniosku - Zuza, ty jesteś inteligentna! :)
A wieczorkiem - arepa. Arepa jest tradycyjnym kolumbijskim daniem, a ja miałam do tego okazję spróbować domowej roboty. O ile dobrze zrozumiałam Arę, na arepę składa się ciasto z mączki kukurydzianej i nadzienie, tu akurat z kiełbasy, szynki i sera. Pyszności!