Baranquilla jest czwartym co do wielkości miastem w Kolumbii - mieszka tu ponad milion mieszkańców. Miasto zajmuje się głównie przemysłem i uchodzi za raczej nudne jeśli chodzi o zwiedzanie. Gdy zapytać miejscowych, z czego słynie Barranquilla, odpowiadają: Shakira i karnawał.
O koncercie Shakiry mówi się w Kolumbii już od ponad miesiąca, jednak cena biletu za koncert i przelot do Bogoty jest dla mnie zaporowa.
Co innego jeśli chodzi o karnawał! Karnawał w Barranquilli jest drugim największym w Ameryce Południowej (zaraz za Rio!). Jego przewagą ma być niepowtarzalny klimat oraz niekomercjalność. Przez cztery dni równocześnie w kilku miejscach miasta trwają parady, występy i koncerty.
Do Barranquilli można dojechać z Cartageny w 2 godziny. Z Julią i Joshem wybraliśmy się tam za pośrednictwem aieseca. Cena nie była zbyt przystępna, bo w sumie za podróż i bilet zapłaciłam 120.000, ale jako że w okresie karnawału wszystkie hotele są zapełnione, a aiesec gwarantuje nocleg, zdecydowaliśmy się na tą opcję (dla podróżujących – taxi do B. i z powrotem 50.000, autobus jest znacznie tańszy; karnet na wejście na karnawał – 45.000). Pewnie jakoś bym przebolała te koszta, ale nie dostałam swojej wypłaty na czas, zostało mi więc 30.000 pesos na przeżycie w Barranquilli...
Wyruszyliśmy o 5.30, aby zdążyć na 13 na pierwszą paradę. Na miejscu poznaliśmy dwa tuziny praktykantów i aiesecowców z całej Kolumbii i w takim wesołym towarzystwie zasiedliśmy na trybunach przy via 40 aby obejrzeć Batalla de Flores ("bitwę kwiatów" w dość swobodnym tłumaczeniu ;). Słońce grzało niemiłosiernie. Zaczęło się z dużym opóźnieniem, za to z wielkim impetem. Ulicą ruszyły pochody tancerzy, przebierańców i muzyków, jak również tiry z platformami z motywami kwiatowymi i królowymi karnawału z różnych miejscowości. Ludzie zarówno na trybunach jak i w pochodach wiwatowali, tańczyli i śpiewali. Zwyczajowo sypali się tez mączką kukurydzianą i pryskali pianą w sprayu (nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że ta piana to po prostu mydło). Całość trwała ok.4 godziny.
W radosnym towarzystwie poszliśmy zjeść w niezwykle popularnym tutaj Crepes&waffles. Bardzo smaczny naleśnik ze szpinakiem (tak, sztuk: 1) pochłonął 1/3 mojego budżetu, także after party było bezalkoholowe ;) za to jakie!!! Udaliśmy się naszą międzynarodową chmarą na jedną z popularniejszych ulic, gdzie mieści się duża ilość pubów i barów. Tłumy ludzi tańczyły na ulicach, pryskając się pianą i sypiąc mąką. Tak chyba wygląda radość w czystej postaci.
Drugiego dnia obejrzeliśmy Gran Parada de Tradicion. Chociaż ta parada była lepiej zorganizowana, to jednak mniej ciekawa – zabrakło platform z muzyką, kostiumy się często powtarzały, a na trybunach zasiadło znacznie mniej ludzi niż dnia poprzedniego.
Moje ogólne wrażenia po karnawale są, hmm, mieszane. A oto dlaczego:
plusy:
pomysłowe kostiumy, do tego widać, że w dużej mierze przygotowywane własnoręcznie;
dużo rewelacyjnych występów tanecznych;
urzekło mnie to, że nie jest to karnawał wyłącznie młodych i pięknych – każdy może wziąć w nim udział! Były więc i dzieci, i staruszkowie, niepełnosprawni, reprezentacje mniejszości etnicznych itd.;
przeważała muzyka na żywo, a do tego każda duża trybuna miała swój zespół, który przygrywał w przerwach;
minusy:
organizacja! Parada rozpoczęła się z 1,5 godzinnym opóźnieniem, więc obie strony były koszmarnie zmęczone słońcem; duża część przechodzących zwyczajnie nie miała siły na tańczenie, więc tylko przemykali w cieniu trybun; do tego przerwy między paradującymi trwały czasem nawet po kilkanaście minut – z pewnością nie tak to sobie wyobrażałam;
komercja jednak wdarła się na paradę – każda platforma była sponsorowana (przez sieci telefoniczne, papierosy, supermarkety itp.);
cena;
zaledwie z kilku platform posypały się osławione kwiaty.
Na usprawiedliwienie karnawału dodam, że widziałam tylko mały jego fragment, a w innych częściach miasta mógł się prezentować zupełnie inaczej.