Wokół Manizales znajduje się wiele rezerwatów i ecoparków. Chciałam zobaczyć Rio Blanco, ale cena za przejazd (50.000) zniechęciła mnie. Spakowałam się i ruszyłam dalej - do Salento.
Salento jest punktem wypadowym do osławionej Valle de Cocora i ogólnie miejscem przyjaznym dla turystów. Dostać się tam z Manizales nie jest jednak tak prosto; nie ma bezpośrednich busów. Najczęstsze połączenia są z Armenii, czyli trzeba przejechać odnogę do Salento i potem się wrócić, a że busy do Armenii jadą przez Pereirę, zrobiłam niezłą pętlę (do Armenii 17.000, 4 godz., do Salento 3.200, 1godz.). Na terminalu w Armenii, jeszcze zanim zdążyłam zapytać, pokierowano mnie do odpowiedniego busa. Na szczęście tym razem pamiętałam o aviomarinie - droga była bardziej kręta niż świński ogon:/ Po drodze skontrolowało nas wojsko; ponoć zdarza się to często, mi jak na razie tylko 2 razy.
Zameldowałam się w najtańszym hostelu (the plantation house, 18.000 za dormitorium) i ruszyłam zwiedzić wioseczkę.
Salento jest urocze ze swoim klimatem paisa. Zawsze mnie zachwyca, ze Kolumbijczycy faktycznie noszą te tradycyjne kapelusze, poncza i torby. Razem z architekturą Salento tworzy to miły klimat. Wspięłam się na wzgórze widokowe, coby zerknąć w dolinę. Akurat dość pochmurno było, widoki więc nie powaliły. Pospacerowałam po rynku, zjadłam rewelacyjnego pstrąga (miejscowa specjalność) podanego na gigantycznym bananowym chipsie, przeszłam się uliczką najeżoną sklepami z pamiątkami - relaks!
W hostelu poznałam współlokatorki. Jedna okazała się być nauczycielką, od razu więc złapałyśmy kontakt. Poszłyśmy na piwo do "centrum". Wieczorem ciche i spokojne Salento przeobraziło się we wrzaskliwego behemota - każdy bar transmitował finał ligi Postobon, i akurat drużyna, której kibicowało całe miasteczko wygrała. Takiej radości z wygranej drużyny to jeszcze nie widziałam. Kolumny samochodów wypchane ludźmi do granic możliwości jeździły w kółko po miasteczku trąbiąc, wrzeszcząc z otwartych bagażników (a co, przecież tym sposobem zmieści się kolejne 4 osoby do auta), do tego wszechobecne tańce i gwizdy - po prostu szaleństwo.
A parę godzin wcześniej myślałam, że to najcichsze miejsce pod słońcem.