Wstałam o świcie, jak zaleca LonelyPlanet, aby udać się do osławionej Valle de Cocora, czyli doliny palm woskowych. Ten rodzaj palmy jest najwyższym z rodziny, a do tego został mianowany narodowym drzewem Kolumbii.
Z placu w Salento JEEPy willys odjeżdżają do doliny mniej więcej co godzinę, lub gdy się zapełnią wszystkie miejsca (8 osób, 3.000 od osoby). Złapałam pierwszy JEEP o 7.30, bo powiedziano mi, że w niedzielę można się spodziewać tłumów Kolumbijczyków. Oprócz mnie w aucie byli sami staruszkowie jadący do tiendas, czyli sklepików przy wejściu na szlak...
Szlak zatacza wygodną pętlę, także zaczyna się i kończy w tym samym miejscu. Zgodnie z zaleceniami skręciłam na prawo, przeszłam kolo hodowli pstrągów i ruszyłam doliną wzdłuż rzeki. Już na początku trasy przypętały się dwa psy i uparcie szły ze mną. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie czekają aż padnę ze zmęczenia, coby mnie nadgryźć trochę.
Pierwszy odcinek drogi był dość łatwy, chociaż kamienisty, za to z pięknymi widokami na góry. W pewnym momencie szlak skręca do lasu deszczowego i zaczyna się orka pod górkę. Liczne znaki informujące, że za wejście do rezerwatu Acaime płaci się 3.000, napój w cenie, nie pozwalają się zgubić. Kilka razy przekraczałam rzekę po mostkach trzymających się na słowo honoru, psy za mną. Na ok.2500 metrze n.p.m. droga się rozwidla do finci La Montana i do Acaime (gdzie obowiązuje zakaz wprowadzania zwierząt, z którym najwyraźniej moi towarzysze byli zaznajomieni, gdyż czekali przed bramą...;)
Byłam pierwszym turystą tego dnia, dostałam gorącą czekoladę z serem costeno (chyba pisałam o nim, to ten, co skrzypi gdy się go je) w cenie 4.000 (a tablic po drodze z 3000 było ze dwa tuziny...). Czekolada zregenerowała moje siły błyskawicznie. Poobserwowałam kolibry i olśniło mnie, dlaczego po angielsku nazywają się humming birds - otóż ich skrzydełka wydają niski przyjemny dla ucha dźwięk, który po ang. zwie się hum.
Wróciłam do rozwidlenia i tym razem skręciłam na ścieżkę do finci. To najtrudniejsza część szlaku, cały czas stromo pod górkę, aż do 2830 m n.p.m. Od finci idzie się już wygodnie szeroką drogą, bez kamieni, cały czas z górki. Znaki po drodze poinformowały mnie, że znajduję się w cloudforest. Cóż, przez dużą część drogi mogłam obserwować, dlaczego cloudforest ma "cloud" w swojej nazwie. Doliny za bardzo widać nie było i już zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wszyscy tak polecają to miejsce, gdy wyłonił się WIDOK. Powiem krótko: kto był w Kolumbii i nie widział - niech żałuje; kto się wybiera - musi zobaczyć! I nie, nie jest tak zielono jak na zdjęciach - o wiele bardziej! (oczywiście na zdjęcia trzeba poczekać jeszcze tydzień;)
Baltazar, mój piesek, jedyny towarzysz na szlaku przez cale 5 godzin (było kompletnie pusto, a drugi pies gdzieś uciekł) odprowadził mnie do JEEPa (podzieliłam się z nim lunchem, żeby nie było;). Załadowałam się do kabiny i znowu jechałam na quasimodo (czyli z gigantycznym garbem na plecach), co i tak nie jest najgorszą opcją, bo ostatnie dwie osoby zawsze jadą na stojąco na stopniu do kabiny. Przez chwilę zastanowiłam się nad zasadami regulującymi ruchem pojazdów do doliny, ale chyba nic takiego nie istnieje. Cóż, trzeba się spieszyć, bo za parę lat dolina może nie być już tak zielona.