Wstałam dość późno, głodna jak wilk. W recepcji uzyskałam informacje, jak dojść do centrum.
Droga z hostelu do centrum (z górki) zajmuje może 15 minut. Szłam sobie spokojnie pstrykając zdjęcia. W połowie drogi zorientowałam się, że nie wsadziłam karty pamięci. Taki trik, jak podróżuję to kartę wsadzam do saszetki, która trzymam pod bluzką, tak na wypadek kradzieży, żeby chociaż zdjęcia mi zostały. Pokonałam swoje lenistwo i wróciłam do hostelu, po to tylko, żeby się zorientować, że kartę wsadziłam zawczasu do torebki, którą miałam ze sobą... Koszmarnie głodna, bo zrobiła się już pora lunchu, szybkim krokiem dotarłam do centrum historycznego. Twardo postanowiłam - najpierw lunch. Nie dało się! Weszłam na rynek, nazwany Plaza Mayor (znowu nie-Bolivar, duży plus!) i nie mogłam się powstrzymać. Starówka robi niesamowite wrażenie! Plaza Mayor jest ponoć największym rynkiem w Kolumbii, dzięki czemu można ze spokojem podziwiać fasady domów i góry. Wąskie kamienne uliczki odchodzące od rynku, z pięknymi kolonialnymi domkami, są wprost stworzone do wałęsania się. Do tego wszystko jest bardzo dobrze zachowane i zadbane. Można by się poczuć jak podróżnik w czasie, gdyby nie setki kolumbijskich turystów. W którąkolwiek stronę się nie spojrzało - mnóstwo ludzi i samochodów. Trochę szkoda.
Z żołądkiem przyklejonym do kręgosłupa postanowiłam się stołować w pierwszym typie LonelyPlanet - Casa Blanca. Bardzo niemiło zaskoczyły mnie ceny. Wg przewodnika maksymalna cena to 18.000, w rzeczywistości była to najniższa cena za obiad. Zamówiłam rybę w sosie migdałowym. Podano szybko, wyglądała bardzo smakowicie, ale na wyglądzie się skończyło. Głodna byłam, więc zjadłam wszystko, ale zaraz potem poszukałam sklepu, aby zabić smak cocacolą.
Spacerowałam sobie po starówce ze dwie godzinki, wypiłam przepyszny sok z guanabana na rynku, aż nadszedł czas na kawę. Akurat naszła mnie ochota na kawę latte. Niestety w czterech kawiarniach powtórzyła się konwersacja:
- Czy jest latte?
- kawa z mlekiem?
- nie, latte.
- cappuccino?
- ...nie, dziękuję, adios.
Przy piątej kawiarni zapytałam więc, gdzie mogę kupić latte. Wskazali mi kawiarenkę na rynku. Weszłam, poprosiłam o latte, i powtórzyła się konwersacja po raz szósty. Zrezygnowana zamówiłam cappuccino. Dostałam cappuccino z automatu, zupełnie przeciętne, eech. Duży minus za to dla miasteczka!
Zrobiło się chłodno gdy słońce zaszło, wróciłam do hostelu po kurtkę, ale zaraz ruszyłam znowu do centrum, coby wypić sok na rynku słuchając pierwszego w historii Villa de Leyva festiwalu jazzowego. Na placu zebrały się tłumy, nie było więc wolnych krzeseł w tej kawiarni, w której wcześniej wypiłam ten pyszny sok. Skończyło się na piwie w sąsiednim pubie. Muzyka była bardzo dobra, z pewną latynoską nutą. Wybitnie udany dzień (mimo tej nieszczęsnej kawy).
p.s. zdjęcia będą trochę później!