Mój oryginalny plan zakładał tylko jeden dzień w Villa de Leyva, ale tak mi się spodobało, że postanowiłam zostać dzień dłużej kosztem Bogoty.
Wynajęłam rower (20.000 za pół dnia) i pojechałam zwiedzać okolice Villa de Leyva. A jest co zobaczyć!
Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że miasteczko i okolica są zupełnie bezpieczne, nawet drobne kradzieże nie są w zwyczaju, nie było więc problemu żebym pojechała sama. Większość ludzi robi krótszą trasę, ale na koniach. Ja połasiłam się na trasę prawie-że-wszystko, ale przez to na rowerze, no i sama.
W biurze turystycznym dostałam mapkę z zaznaczonymi miejscami godnymi zobaczenia. Dróg w okolicy jest tyle, że absolutnie nie da się zabłądzić. Z biura turystycznego Colombian Highlands, prawie cały czas z górki, dojechałam, a właściwie prawie że przejechałam, do mojego pierwszego przystanku: obserwatorium astronomiczne Muisca El Infiernito (wstęp 4.000). Dwa rzędy kamiennych słupów wg archeologów służyły Indianom Muisca do wyznaczania pory roku. Oprócz tego El Infiernito oferuje zwiedzanie łąki usianej kamiennymi fallusami i przepiękne widoki na góry.
Ruszyłam dalej, znowu z górki, aż do drogi asfaltowej. Kolejnym celem na mojej liście był klasztor Santo Ecce Homo. Ostatnie dwa kilometry są pod górkę, oj ciężko było! Po 5 miesiącach lenistwa w Cartagenie, i, jak można łatwo wywnioskować z moich wpisów, po niezbyt zdrowej diecie, moja kondycja była zerowa. Chyba przez tydzień chodziłam na capoeirę w Cartagenie, ale mój zapał szybko ostygł, o ironio, przez upalną pogodę. W pewnych momentach musiałam prowadzić rower (wstyd!). Ostatni odcinek do klasztoru pokonałam dzielnie jadąc. Zupełnie zziajana weszłam do klasztoru (4.000).
Klasztor Santo Ecce Homo jest miejscem tak cichym i spokojnym, a do tego tak pięknym, ze można łatwo stracić rachubę czasu. Budowę klasztoru rozpoczęto w 17 wieku i do dziś budynek zachował tamten kształt i styl. Wałęsałam się po salkach z ubogą wystawą, ale to wirydarz jest prawdziwą ozdobą klasztoru.
Wjeżdżałam pod górkę z 45 minut, zjechałam z dziką radością w niecałe 5. Dalej droga była dość prosta, trochę trzeba było pedałować, ale był to przyjemny wysiłek, a nie męczarnia.
Dojechałam do El Fossil. Wstęp - kolejne 4.000, aby zobaczyć... największy na świecie (prawie w całości) zachowany szkielet kronozaura! Robi wrażenie, ale zwiedzania jest na 5 minut, więc cena jest dość wygórowana.
Ostatnim przystankiem miały być puzos azules - błękitne stawy. Wybrałam oczywiście ten, w którym się można kąpać, aby się ochłodzić, bo droga do stawu była pod górkę. W pewnym momencie przyuważyłam Niemca, którego mijałam już po raz trzeci, był więc to dobry pretekst, aby bez wstydu poprowadzić rower, zamiast zajeżdżać się na śmierć. Problem częściowo leżał w tym, że nie mogłam zmienić przerzutki na lżejszą. Także poszliśmy razem, podziwiając po drodze (no wiem, znowu) przecudne widoki.
Zapłaciłam 5.000 za możliwość kąpieli, rozebrałam się, wystartowałam do wody i ... po zamoczeniu stop odechciało mi się; woda okazała się nieznośnie zimna. Postanowiłam być twarda, popływałam trochę i czym prędzej wyszłam na słońce.
W drodze powrotnej musiałam się sprężać, aby zmieścić się w 6 godzinach, za które zapłaciłam.
Po prysznicu, wykończona, leżałam sobie w hamaczku integrując się z innymi turystami w hostelu. I tak zintegrowaną grupą 9 osób postanowiliśmy pograć w tejo.
Koło terminalu znajduje się jedna z popularniejszych cancha de tejo. Niestety trafiliśmy na zawody, nie mogliśmy więc pograć. Miejscowi za to byli nami zachwyceni i robili sobie zdjęcia.
Po dość długich poszukiwaniach udało nam się odnaleźć drugą, mniej popularną canchę de tejo. Niepozorne drzwi i długi korytarz prowadzą do brzydkiej kanciapy (i najbrzydszego kibelka w Kolumbii). Grzecznie zapytaliśmy, rozglądając się po kanciapie, czy to cancha de tejo i czy możemy pograć.
To dobre miejsce, aby wyjaśnić, co to jest tejo. Wyobraźcie sobie skrzynkę postawioną pod kątem, pełną gliny. Na środku na powierzchni gliny narysujcie małe koło. W czterech miejscach koła połóżcie papierowe trójkąciki z prochem. A teraz stańcie kilka metrów od skrzyni i rzucajcie metalowym krążkiem: za trafienie w środek kola dostaje się 6 punktów, za eksplozję - 3. To właśnie jest tejo, narodowa gra Kolumbii.
Właścicielka włączyła światło i naszym oczom ukazała się ogromna hala do gry w tejo. Gra się za darmo pod warunkiem, że się pije. Tak więc piliśmy:)
Ubaw mieliśmy przy tym niesamowity! Właścicielka i jej córka przyłączyły się do nas, dostaliśmy nawet do spróbowania domowej roboty chichy (piwo z kukurydzy).
Z wielkim żalem opuszczałam następnego dnia to piękne miasteczko! Zdecydowanie pozycja obowiązkowa w Kolumbii!!!