Aby oszczędzić czas, i pieniądze, wzięłam nocny autobus do Bogoty. Miał jechać 7 godzin, pojechał 5, wylądowałam więc w hostelu o dziwnie wczesnej godzinie. Na szczęście moje wyrko było wolne, mogłam więc się zdrzemnąć.
A o poranku - zwiedzanie!
Plan na jeden dzień miałam dosyć ubogi, ale też tyle się nasłuchałam i naczytałam o Bogocie, że gdyby nie museo del oro to pewnie w ogóle bym sobie podarowała na rzecz San Gil (i któregoś ze sportów ekstremalnych).
Zjadłam naprędce śniadanie na ulicy i od razu ruszyłam do muzeum złota.
Miła niespodzianka - wstęp tylko 3.000. Z tej radości szarpnęłam się na audioprzewodnik po angielsku. Miałam małe problemy z opanowaniem jego obsługi, ale pan z recepcji był niewzruszony i wytłumaczył mi 3 razy co i jak.
Zwiedzanie zaczyna się od sali poświęconej obróbce złota. Następne sale są przekrojem historyczno-regionalnym poprzez całą Kolumbię. Ostatnie piętro poświęcone jest kosmologii i symbolice oraz składaniu ofiar. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie organizacja muzeum - przejrzyście, czytelnie, logicznie, porządnie, a do tego - ciekawie!
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że w mój ostatni dzień w Kolumbii strułam się czymś (stawiam na empanadę z kurczakiem) i zwyczajnie nie byłam w stanie dokończyć wycieczki. Wróciłam czym prędzej do hostelu i poszłam spać, aby zregenerować siły.
Po 3 godzinach wydawało mi się, że jestem w stanie dokończyć mój plan - plaza de Bolivar i museo Botero.
Z hostelu CrankyCroc idzie się może z 10 minut do placu. Na placu w bólach spędziłam może kolejne 10 minut. Przez muzeum Botero praktycznie przebiegłam, robiąc tylko mały przystanek na tłustą Mona Lisę. Resztę dnia (i calutką noc) przespałam lub przeleżałam, zbierając siły na lot do Limy.
Trudno mi coś powiedzieć więcej na temat Bogoty po tym moim króciutkim w niej pobycie. Gdzieś w przypływie świadomości między falami mdłości skojarzyła mi się z Chwaliszewem w Poznaniu - jest brzydko, jest potencjał.