Kolejny ekscytujący dzień w Sagadzie zaczęłam wcześnie. W Azji raczej staram się wstawać wcześnie, bo słońce zachodzi szybko, i w ten sposób mogę wykorzystać dzień maksymalnie. Zaszłam rano do biura przewodników w sprawie przejścia z jaskini Lumiang do Sumaguing. Akurat nie było innych chętnych, a nie chciało mi się czekać czy może ktoś przyjedzie; szybka decyzja podjęta, wynajmuję przewodnika dla siebie ;) Koszt to wprawdzie 800 piso (ok. 35$), ale potem się baaardzo cieszyłam że idę sama i przewodnik może poświęcić całą swoją uwagę na instruowanie mnie gdzie mam stawiać stopy żeby się nie zabić.
Jaskinie są blisko Sagady, do miejsca startu idzie się pieszo. Wcześniej nasłuchałam się od Bretta i jego znajomych o tym przejściu między jaskiniami, więc przyznam że serducho biło mi nieco szybciej niż zazwyczaj. Przy wejściu do jaskini Igorot składowali trumny, całe dziesiątki trumien, a podczas ostatniego trzęsienia ziemi część z nich pospadała i się roztrzaskała. Starałam się nie myśleć o prochach ludzkich pod trampkami... Pierwsze kilka metrów szlo się normalnie, po jeszcze kilku zaczęło się robić ciemno, więc przewodnik zapalił lampę gazową. Zatrzymał się przed niewielką dziurą w ziemi i powiedział że tam idziemy. Moją oczywista reakcją był śmiech, haha, ale żartowniś z ciebie, ale on nie czekał aż skończę się śmiać tylko zniknął w owym maleńkim otworze... Przestałam się śmiać, zaczęłam za to mieć wątpliwości czy aby na pewno chcę tam zejść.. nie chodziło o maleńki otwór - to był raptem przecisk, a nie tunel, za to zejście było pionowe i po linie... No ale głupio by mi było zrezygnować, chwyciłam linę i zaczęłam schodzić, po czym zaczęłam lekko panikować - trampki ślizgały mi się po mokrych ścianach i nie mogłam znaleźć oparcia. Kilpoten, mój maleńki przewodnik, przyszedł mi z pomocą mówiąc dokładnie gdzie stawiać prawą stopę a gdzie lewą. Poszło ok, wylądowałam na dole cała i zdrowa, nawet jeśli z mocno trzęsącymi się kolanami. Obiecałam sobie że trampki wyrzucę zaraz po wyjściu z jaskini, żebym już w przyszłości nie wpadła na głupi pomysł podróżowania w nich (to chyba z sentymentu, bo trampki przywiozłam z Peru..) "No to teraz nie ma odwrotu, bo w drugą stronę się iść nie da!" zakomunikował wesoło Kilpoten. No to do przodu, co zrobić! A właściwie w głąb. Było bardzo ślisko, często więc pokonywałam skały na czworaka, na pająka, lub bez żenady zjeżdżając na pupie. Raz Kilpoten zamienił się w ludzkie schody - kilkoma susami wskoczył na wysoką skałę, zostawił tam lampę, po czym zeskoczył na dół żeby podać mi kolano, a potem ramiona "human lift" jak się śmiał. Taki mały był że głupio mi było stawać mu na ramionach, ale innej drogi nie było. Dwie godziny zeszły szybko, zrobiliśmy przystanek tuż przed wejściem do jaskini Sumigiang. Byłam wykończona fizycznie, bo trasa do najlżejszych nie należała, oraz psychicznie, od ciągłego skupiania uwagi na to gdzie stawiam stopy. Ostatnia część trasy była już łatwa, chociaż trzeba bylo ściągnąć buty ze względu na bezpieczeństwo. Kilpoten zasunął mi kilkoma standardowymi tekstami typu "A tu mamy żółwia, a obok żółwia mamy króla, hyhy" pokazując na formację skalną z przypominającą z grubsza żółwia z penisem. Dlaczego wszyscy przewodnicy po jaskiniach pokazują turystom penisy w formacjach skalnych?? Dalej była królowa w ciąży i mały książę. Postanowiłam podrażnić Kilpotena i zapytałam jak królowa zaszła w ciążę z żółwiem. Zdziwił się, bo przecież "król to penis, a żółw to żółw". Jak dla mnie, tłumaczyłam, skoro penis jest przyczepiony do żółwia to są jednym i tym samym, czyż nie? Zakłopotał się, ale oszczędził mi więcej tego typu komentarzy i mogłam sobie podziwiać te cudne formacje skalne w spokoju.
Całe przejście zajęło 3 godziny, wymęczyło mnie mocno, ale dawka adrenaliny była spora, a poziom satysfakcji przeogromny :) A to dopiero południe w Sagadzie!
Zastanawiałam się co dalej, czy góra Marlboro czy motorem pojeździć po okolicy, ale w końcu zdecydowałam się na trekking do Marlboro. Nie chciałam iść w japonkach więc trampkom życie przedłużyłam o kilka godzin (podróżuję lekko, dwie pary butów starczą). Tak sobie idąc nagle wypatrzyłam chude łydki - znowu Brett (trudno nie wpadać na siebie w tak małej miejscowości). Wybierał się na trekking z Jegomościem z wczoraj. Szybka zmiana planów - przyłączyłam się. Mieliśmy 2 przewodników na 2 osoby! Po drodze kupiliśmy owoce na piknik i zaczęliśmy lekkie podejście. Szlak był bardzo prosty i można go bez problemu zrobić samemu, ale miałam ochotę na towarzystwo, a nasz przewodnik dużo wiedział o okolicy, roślinności i historii i się chętnie tą wiedzą dzielił z nami. Góry przypominały mi nieco Bieszczady wokół Seredni Małych; może nie zapierały dechu, ale właśnie ze względu na towarzystwo było super. Zrobiliśmy przystanek na owoce i pogaduchy. Nie mogłam uwierzyć że nasz przewodnik ma tylko 18 lat! Wyglądał znacznie starzej. Nagle się okazało że jestem najstarsza z grupy, o nie! Doszliśmy nad bardzo mało spektakularne bajoro (w sensie "romantyczne jezioro" jak je opisują agencje turystyczne;) i tam urządziliśmy kolejny piknik w oczekiwaniu na zachód słońca. Nasz przewodnik opowiadał że Filipińczycy jedzą cały czas, i jakby chciał to potwierdzić ciągle wcinał to mango, to banana, wesoło bekał i popierdywał bez żenady... (starałam się to ignorować). Gdy zjedliśmy zapas owoców Jegomość wypatrzył swoich znajomych na drugim brzegu bajora. Zarządził przeprowadzkę - do grilla! Grupka mężczyzn chętnie nas przyjęła do swego grona, poczęstowali rumem i gotowanym prosiakiem w puszce po oleju (bynajmniej nie spożywczym). Chłopaki się przyłączyli, dla mnie wieprzowina przeważnie śmierdzi, a ta po prostu capiła, więc ograniczyłam się do ryżu z polewką. Tak się zasiedzieliśmy z nową ekipą że przegapiliśmy zachód słońca! Wyjątkowo się zgraliśmy, postanowiliśmy więc się spotkać jeszcze w Barze.
Oprócz Bretta i Jegomościa przyszło jeszcze kilku podróżników, a każdy widząc nas dołączał się do grupy, aż zrobiło się spore zebranie, taki mały klub podróżnika, każdy z innego kraju, każdy dysponujący innymi możliwościami czasowymi, finansowymi i innymi priorytetami, ale gadało nam się świetnie. Przeciekawy Brett mieszka w Bangkoku trochę przez przypadek, ale mu się dość podoba. Jeżdżąc po Laosie na motorze uległ wypadkowi - inny motor zepchnął go z drogi. Nie połamał się, ale solidnie pokiereszował. Całe wydarzenie miało miejsce przed domem jakiegoś lokalnego celebryty,który zapakował go do swojego auta i zawiózł do najbliższego szpitala. Tam stwierdzili że nie wiedzą co robić, i odesłali do szpitala w stolicy, gdzie celebryta również go zawiózł, i jeszcze zapłacił rachunek za leczenie. Chociaż trudno to nazwać leczeniem - Laotańczycy pozaszywali rany nawet ich nie czyszcząc, a na słabe protesty Bretta nie zwracali uwagi. Zawyrokowali że musi z tym pojechać do Bangkoku bo oni nie są w stanie mu pomóc bardziej. Zapakowali go do pociągu, podróż trwała prawie całą dobę, a gdy dotarł do szpitala rany już się zaogniły - musiał spędzić 2 miesiące w szpitalu aby dojść do siebie. Trzeba przyznać że Tajowie spisali się świetnie - dopiero jak mi powiedział że miał 20 szwów na twarzy zauważyłam że faktycznie po twarzy biegnie mu lekka linia. I już został w Bangkoku.
Tak sobie gadaliśmy i wymienialiśmy doświadczeniami z podróży do późna. Gdy wróciłam do mojego hotelu okazało się że drzwi są zamknięte! Musiałam niestety się dobijać, ale dało radę.
P.S.
Neronek oraz
Milanello80 również pokonali przejście między Lumiang i Sumaguing, zachęcam do lektury!
PODSUMOWANIE
Przejście między jaskiniami - 800 piso (niezależnie od ilości osób)
Trekking z przewodnikami - 400 piso
Nocleg w Residential Lodge - 250 piso