Wydawało mi się, że przyjeżdżając do Wietnamu i osiedlając się w Saigonie zdołałam uniknąć szoku kulturowego. Upał, wilgoć, hałas i chaos. Przerabiałam to w Kolumbii, wiec poczułam się wręcz swojsko od początku.
Byłam w błędzie. Te pierwsze tygodnie to był pierwszy etap szoku kulturowego – tzw. miesiąc miodowy. Wszystko jest nowe, interesujące, a przez to akceptowalne. Akceptowalne do czasu, kiedy wejdziemy w druga fazę, fazę negocjacji, i pewne rzeczy zaczynają nam przeszkadzać. Faza negocjacji przychodzi mniej więcej po 3 miesiącach, i niestety lubi powracać. Do mnie wraca tutaj dość często, dlatego mój burzliwy związek z Saigonem określam jako love-hate relationship (miłość-nienawiść). Z przewagą miłości oczywiście, inaczej nie byłabym w stanie mieszkać tutaj tyle czasu (prawie 2 i pół roku!).
Ponieważ przeszłam już kilka faz negocjacji, a pomiędzy nimi fazy przystosowania, patrzę na Saigon trochę inaczej niż turysta czy nowoprzybyły. Ale jednak pewne rzeczy mnie bolą, i tłumaczenie sobie że taka ichnia kultura nie zawsze pomaga…
Smrodek
Saigon ma tropikalny klimat, z temperaturami powyżej 25 stopni i nieznośną wilgotnością. Nie ma tutaj zintegrowanego systemu wywózki śmieci – zostawia się je przed domem w plastikowych workach. Przy tej temperaturze torby te zaczynają wydzielać przykry zapach. Ale to mi nie przeszkadza – przy tak gęstej zabudowie, gdzie w niektóre uliczki śmieciarka zwyczajnie nie wjedzie, a grunt jest na wagę złota, nie ma innego rozwiązania. Co mnie boli to to, ze każdy płot, każdy trawnik i park, każdy dłuższy fragment ściany bez okien śmierdzi szczochami. Intensywnie. Panowie bez żenady zatrzymują się byle gdzie, wypróżniają, i jadą dalej. Widzę to codziennie, i niezmiennie mnie to irytuje. (Oficjalnie oddawanie moczu w miejscu publicznym jest karalne mandatem do 10$.)
Ruch uliczny
Jest tłoczno, śmierdzi spalinami, a w pozornym nieładzie jest metoda. Już drugiego miesiąca mojego pobytu w Saigonie kupiłam motor i dołączyłam do tego chaosu na drodze. Jak wyjdę nieco później z pracy to zamiast 7 minut droga powrotna zajmuje mi 30. Nic to, taki urok Saigonu – wąskie ulice są nieprzystosowane do samochodów, których pojawia się coraz więcej. Motorów też jest coraz więcej. Jeżdżą jak wariaci. Tak tu jest i koniec, akceptuję to. Co mnie zatem boli? Że nie da się CHODZIĆ! Bezpieczniej jest podjechać na targ motorem niż próbować się tam przespacerować . Jeśli już jest chodnik, to przeważnie służy on jako parking dla motorów. Jeśli akurat nikt nie zaparkował, to motory używają go jako linię szybkiego ruchu. Kilka razy poczułam ciepło rury wydechowej tuz przy mojej łydce, kilka razy ratowałam się uskokami, zdarzyło mi się motor rękoma zatrzymywać żeby mnie nie rozjechał, zdarzyło się że nie zdążyłam. Jeśli chce iść na spacer, jadę do centrum, zostawiam motor na parkingu i idę do parku.
Jedzonko
Kultowa zupka Pho, saigonki, bun cha i inne pyszności! Niektórzy kręcą nosem na jedzonko uliczne – nie należę do tej grupy. Nie brzydzę się, jak mi coś nie smakuje albo źle pachnie to po prostu nie jem (zdarza się, pewnie że tak). Włosy w zupie odnotowuje, wyciągam, po czym wracam do jedzenia. Kiedyś się zatrułam, uważam to za ryzyko wliczone, to mnie nie boli. Boli mnie, i to czasem dosłownie, ilość cukru, msg i innych świństw które Wietnamczycy dodają do jedzenia. Zacznijmy od kawy – gruba warstwa mleczka skondensowanego, trochę kawy ORAZ cukier na dokładkę. Sok, jakikolwiek – przynajmniej dwie łyżki cukru. Jak proszę bez – patrzą jak na wariatkę. Cukier jest we wszystkim, bo to tradycyjny smak kuchni sajgońskiej, słodko-kwaśnej. A nadmierna konsumpcja cukru zmniejsza wydajność pamięci, utrudnia przyswajanie nowych wiadomości, i sprzyja rozwojowi demencji (no myślę że chociaż to mi jeszcze nie grozi). Msg (glutaminian sodu) traktują jak przyprawę na równi z sola i pieprzem. Słyszeliście kiedyś o syndromie chińskiej restauracji? Ja tego doświadczałam regularnie, dopóki się nie zorientowałam co jest przyczyna. Teraz unikam tych restauracji i miejsc, w których po posiłku nie mogłam myśleć, podnieść się, a nogi i ręce mi drętwiały. Ach, i na dokładkę toksyczne noodle z Chin. Jakiś czas temu wyszła afera – do 40% noodli, głównie tych importowanych z Chin, zawierało rakotwórcze substancje. Mniam?
Nadopiekuńczość
Wietnamki są przesympatyczne i uwielbiają się opiekować innymi. Uśmiechnięte, pomocne, zagłaskałyby kota na śmierć. Od dziecka byłam Zosia-samosia, więc czasem szlag mnie trafia jak ktoś mi na siłę stara się ułatwić życie, lub traktuje jak ćwierćinteligenta. Ot typowy dzień w biurze – próbuję otworzyć paczkę orzeszków. Wszystko tutaj jest pakowane próżniowo i solidnie, aby chronić przed wilgocią. Pierwsza próba nieudana. Na drugą nie mam szans, bo już mi koleżanki wyrywają paczkę z rąk - one to za mnie otworzą! Na lunchu firmowym nawet swojego spring rollsa nie mogę zrolować, bo koniecznie chcą to zrobić za mnie. To samo dzieje się na poziomie pracy – protekcyjność, ułatwianie, a w efekcie przeszkadzanie. To się przenosi na dzieci i mężów, rozpieszczanych do granic możliwości. Babcie latają na ulicy za dzieciakami z miska jedzenia i łyżeczką, nawet spore dzieciaki są noszone na rękach, a mężom się zawsze usługuje. Wiem ze to różnica kulturowa, ale jej efekty dla mnie są niszczące dla tego narodu. Taka nadopiekuńczość nie pomaga dzieciakom wyrosnąć na samodzielne, myślące jednostki, a dziewczyny skarżące się na swoich mężów nierobów... no cóż, same takich wyhodowały.
Ostatnia faza szoku kulturowego to faza mistrzowska, w której różnice może nie znikają, ale uczymy się je akceptować, żyć z nimi, a nawet adaptujemy je do swojego życia. Obawiam się ze dla mnie faza ta w Azji jest nieosiągalna. Nie ze względu na zapachy, jedzenie czy kierowców-wariatów. Raczej ze względu na różnice w sposobie myślenia i podejścia do życia. Ale więcej na ten temat w następnym wpisie.
Zapraszam na moją
stronę facebook, gdzie możecie śledzić na bieżąco co się dzieje u mnie, zobaczyć zdjęcia których nie zamieszczam na geoblogu bo mi do niczego nie pasują, a także dowiedzieć się ciekawostek o Wietnamie i nie tylko.